Batman z Anina
Współcześni twórcy widzą w bohaterze "Złego" jedynego polskiego superbohatera. Naszej popkulturze brakowało postaci samotnego, sprawiedliwego mściciela.Zły" ma teraz swoje wielkie dni. Od lat 50., kiedy powieść stała się największym bestsellerem dekady, sprzedawanym na bazarach i spod lady, nie wzbudzała aż takiego zainteresowania jak dziś. Mieliśmy w ostatnich latach dwie adaptacje teatralne (Jacek Głomb w Legnicy, Jan Buchwald w warszawskim Powszechnym), wiosną zdjęcia do ekranizacji książki rozpoczął Xawery Żuławski, a początek września przyniósł premierę musicalu w reżyserii Wojciecha Kościelniaka w gdyńskim Teatrze Muzycznym.
"WEST SIDE STORY" W GOTHAM CITY
To inscenizacja odległa od tego, jak większość z nas widzi "Złego", postrzeganego w kontekście warszawskiego folkloru, którego muzycznym symbolem jest ballada podwórzowa. Tymczasem nic takiego w spektaklu gdyńskiego Teatru Muzycznego nie usłyszymy. Owszem, jest tu powojenna Warszawa, wyczarowana przez realizatorów światłami, co robi fantastyczne wrażenie w pierwszych scenach, kiedy ruiny wyłaniają się z ciemności. Znajdziemy tu i bikiniarzy, i półświatek, i redakcje, i komisariaty, czyli wszystko to, co tworzyło klimat powieści Tyrmanda, ale nie to dominuje w tej inscenizacji. Jeśli można "Złego" Kościelniaka do czegoś porównać, to jednak, mimo wszystkich różnic, do "West Side Story". Tyle że to "West Side Story" rozgrywające się w Gotham City. Oczywiście, opowiedziana tu historia nie ma nic wspólnego z Romeo i Julią, ale sceny walk bandytów z tytułowym Złym czy bikiniarskich potańcówek przywodzą na myśl oscarowy film Wise'a i Robbinsa. Tym bardziej, że momentami panuje tu podobny klimat muzyczny, jako że Piotr Dziubek często nawiązuje w swojej muzyce do swingu. A jako kontrapunkt dla brzmień orkiestrowych mamy tu jazz, który towarzyszy sekwencjom przemocy i trochę kojarzy się z polskim kinem sprzed pół wieku. Nie jest to więc jazz, który chce się podobać masowej publiczności, wpadający w ucho, piosenkowy. Inscenizacja Kościelniaka przeboju raczej nie przyniesie. Twórcy skupili się na konsekwentnym przedstawieniu swojej wizji. I tu pojawia się wspomniane już Gotham City.
WARSZAWSKI BATMAN
Warszawa w gdyńskim spektaklu przypomina miasto, w którym wychowywał się komiksowy Batman. A jeśli sięgać do wzorców filmowych, to blisko stolicy pokazanej przez Wojciecha Kościelniaka i scenografa Damiana Styrnę do wizji przedstawionej przez Christophera Nolana w "Mrocznym rycerzu" czy wcześniejszych obrazów Tima Burtona. To, co widzimy, jest kawałkiem świata, o którym chcielibyśmy zapomnieć. Świata zdegradowanego estetycznie i moralnie. Mamy tu zatłoczone autobusy, kolejki do telefonów, zniszczone budynki, obskurne wnętrza, wszechobecną brzydotę, chamstwo i przemoc. Jest to bardzo przekonująca wariacja na temat Warszawy podnoszącej się z ruin, ale jednocześnie trudno tu mówić o realistycznym odwzorowaniu. Naprawdę można odnieść wrażenie, że to Gotham czy inne miasto grzechu, gdzie pleni się zło. Wojciech Kościelniak mówił w wywiadach przed premierą, że chciałby opowieść o superbohaterze zderzyć z magią podnoszącej się z ruin Warszawy, ale naprawdę ten polityczny czy historyczny aspekt wydaje się tu mniej istotny. Najważniejsza jest opowieść o samym Złym, czyli Henryku Nowaku, nawróconym bandycie, który popełniwszy straszliwe grzechy, postanawia sam wymierzać sprawiedliwość dawnym kompanom. Staje się samotnym mścicielem, takim właśnie jak zmagający się z dawnymi traumami Batman, bo już nie Superman, który jest bohaterem bez skazy. I na tym właśnie koncentruje się opowieść w musicalu Wojciecha Kościelniaka. Podstawowym pytaniem jest to wyrażone w jednej z piosenek: "kim jesteś Zły?".
ZŁY NOWAK
Co ciekawe dokładnie w tę samą stronę zamierza iść w swoim filmie Xawery Żuławski. Obraz ma łączyć sceny aktorskie z animowanymi niczym w "Sin City. Mieście grzechu" I również ma skupiać się na postaci tytułowego bohatera, do tego stopnia, że realizatorzy między sobą mówili o nim per Nowak. Jaki będzie efekt, trudno przewidzieć, oby był równie nowoczesny i intrygujący jak w spektaklu Teatru Muzycznego, ale to, co mówią współcześni twórcy, powinno nam dawać do myślenia. Bo oto 60 lat od wydania "Zły" okazuje się zupełnie inną książką niż był w czasach PRL, a także w pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości.
Zacznijmy zatem od tego, że mówimy o prawdziwej literackiej legendzie. Po latach dzięki badaczowi twórczości Tyrmanda Henrykowi Dasce mamy już pewność, że to, co znajdujemy w "Dzienniku 54" jest autentycznym zapisem. Otóż najsłynniejsza, obok "Złego" książka pisarza zawiera zapiski z trzech pierwszych miesięcy 1954 r. Niektórzy twierdzili, że zostały spreparowane, jako że zawierają niesłychanie przenikliwe diagnozy ówczesnej sytuacji i prognozy tyczące rozwoju wydarzeń. Tymczasem dziś już wiadomo, że Tyrmand naprawdę z dnia na dzień przerwał pracę nad tekstem, kiedy otrzymał zamówienie z Czytelnika na powieść o "chuliganach i bikiniarzach'! Już rok później "Zły" stał się wielkim bestsellerem, który uczynił z autora gwiazdę i człowieka zamożnego, a był również jednym ze zwiastunów odwilży po śmierci Stalina. Powieść zachwycała nie tylko zwykłych czytelników, ale i Marię Dąbrowską czy Witolda Gombrowicza, choć zdarzały się też głosy krytyczne. Andrzej Kijowski nazwał Tyrmanda "wielkim pisarzem dla gówniarzy" Jednak w tamtych czasach powszechnie uważano powieść za kryminał, mówiono nawet, że to najpopularniejsza powieść tego gatunku czasów PRL. Z biegiem lat, kiedy legenda "Złego" rosła, coraz więcej odbiorców zaczęło go uważać za hołd oddany podnoszącej się z ruin stolicy, co widzimy już w samej dedykacji ("Mojemu miastu rodzinnemu - Warszawie"). Zresztą sentyment, jakim darzy pisarz swoje rodzinne miasto, jest widoczny w każdym akapicie. Tyrmanda zachwyca energia warszawskiego żywiołu, nawet jeśli jest to żywioł przestępczy. Ten wątek powieści Tyrmanda zyskał szczególne znaczenie po roku 1989, kiedy popularne stało się odkrywanie małych ojczyzn i szukanie zakorzenienia w przeszłości. "Zły" nadawał się do tego jak mało która książka i dlatego spacerowano po stolicy jego śladami. Ale dziś czytany jest już nieco inaczej.
Widać to w przedstawieniu Kościelniaka, gdzie zestawiany jest z Zorro i gdzie jak komiksowy superbohater wyróżnia się tym, że nikt nie widzi jego źrenic. Wszyscy mówią o białych oczach Złego, który przecież tak naprawdę jest tym dobrym. W tej interpretacji powieść Tyrmanda okazuje się opowieścią o starciu dobra ze złem, które reprezentuje prezes Filip Merynos. Zresztą warto dodać, że moralne rozterki tytułowego bohatera są tu bardzo istotnym elementem. W efekcie okazuje się, że polska popkultura, która z racji cenzuralnych (bo w komunizmie dobrzy mogli być tylko milicjanci) pozbawiona była opowieści o superbohaterach, sięga po tego jedynego, którego udało się wykreować. Dlaczego teraz? Przez ostatnie ćwierć wieku staliśmy się częścią globalnego obiegu kultury masowej i już wiemy, kim są Batman czy Superman, a nie mieliśmy nikogo takiego w popkulturowym panteonie. No to już mamy. Wprost z Anina przybywa pierwszy polski superbohater, Henryk Nowak, znany jako Zły.
Mariusz Cieślik
Wprost
10 września 2015