Beksiński

W rzeszowskim teatrze powstał spektakl o Zdzisławie Beksińskim, artyście, którego losy i sztuka fascynują współczesnych.

Zdzisław Beksiński przeżywa od dwóch lat medialny renesans. Po głośnej książce Magdaleny Grzebałkowskiej pojawiły się wybory listów, opowiadań i dzienników tego artysty. Przez kraj przepłynęła rzeka recenzji, wywiadów, wreszcie wystaw - od tradycyjnych prezentacji po pokazy multimedialne. Na jesień zapowiedziano premierę fabularnego filmu o rodzinie Beksińskich, przygotowywany jest też nowy dokument. Pojawienie się tematu na scenie było zatem tylko kwestią czasu.

A gdzie, jeśli nie w stolicy Podkarpacia, miał powstać spektakl inspirowany twórczością artysty, który większą część życia spędził w rodzinnym Sanoku? Z kolei skojarzenie prac Beksińskiego z muzyką, archiwalne fotografie pokazujące Mistrza przed sztalugami ze słuchawkami na uszach stały się już chyba częścią polskiej ikonografii. Rzeszowską premierę ledwie o tydzień wyprzedził koncert muzyki klasycznej w Filharmonii Łódzkiej, z ulubionym repertuarem Beksińskiego (w programie Mahler i Schnittke). Jak wobec tego prezentuje się autorskie przedstawienie Jerzego Satanowskiego zatytułowane "Beksiński. Obraz bez tytułu", inspirowane malarstwem i życiem słynnego artysty?

Scenografia Anny Tomczyńskiej otwiera się ze sceny na widownię i buduje dwa odrębne światy. Po prawej instalacja plastyczna: kłębowisko szarych rur przypominających splecione korzenie roślin, które z pionu płaskorzeźby schodzą do poziomu, na proscenium. W tym miejscu przygotowano dwa krzesła, pulpity i mikrofony: Aktorka (Dagny Cipora) i Aktor (Mateusz Mikos) - postacie obecne cały spektakl - wykonują piosenki będące intermediami między kolejnymi częściami spektaklu. Epizody natomiast rozgrywają się przede wszystkim po lewej stronie, gdzie detalicznie odtworzono mieszkanie Beksińskich - pracownię, kuchnię, pokój wypoczynkowy, korytarz i wyjście - oraz pośrodku: oto w głębi zainstalowano dużą ramę okna, przez które, ale i poza którym, widać olbrzymi ekran zastępujący sceniczny horyzont. Wyświetlane są na nim obrazy artysty, w całości i w monstrualnie powiększonych fragmentach; tam również pojawią się nazwy kolejnych sekwencji pokazywanych zdarzeń. Ciekawy jest pomysł zawieszenia nad ekranem rzędu wielkich lamp, stanowiących replikę lampek szeregowo umocowanych nad sztalugami artysty: dzięki temu widownia ujrzy w wersji maxi to, co w trakcie swojej pracy widzi na desce malarz.

Tak wyraźnie "dwubiegunowa" aranżacja przestrzeni wydaje się wprost ilustrować jedną z prasowych wypowiedzi Satanowskiego o Beksińskim: "Ta ilość rzeczy, które on gromadził na kilku metrach, jest zaprzeczeniem przestrzeni i powietrza, które jest w jego malarstwie". Dosłowność... Owa myśl jeszcze kilkakrotnie pojawi się w głowie widza premierowego pokazu.

Głównymi protagonistami są Malarz (Robert Chodur) i Żona Malarza (Karolina Dańczyszyn), w paru scenach towarzyszy im Syn Malarza (dobra rola dziecięca Stanisława Godawskiego; zamiennie wykonuje ją Michał Stępniak). Już pierwsza scena spektaklu daje wyobrażenie o inscenizacyjnym pomyśle na całość. W rytm motorycznej, czasem pastiszowej muzyki, do której przez lata przyzwyczaił nas Satanowski, odgrywana jest przed widzami pantomima. Ruch sceniczny (opracowanie: Marta Szumieł) w przypadku Malarza przypomina czasem zachowanie robota: ostentacyjna geometria kroków, automatyczne wykonywanie banalnych czynności, natrętne powtarzanie charakterystycznego dla Beksińskiego gestu - zakładania rąk. W późniejszych epizodach te ruchy będzie naśladował Syn, z czego powstaną żartobliwe duety niczym ze slapstickowej komedii. Dużo automatyzmu jest również w działaniach Żony (epizod z manekinem), ale ta, wplatając w gesty i kroki elementy wywiedzione z teatru tańca, nadaje przynajmniej ruchom naturalną lekkość.

Chłodne wykonywanie zadań aktorskich powoduje, że brakuje między postaciami napięcia. Zapewne zamysł reżyserski polegał właśnie na ich mijaniu się, spędzaniu czasu raczej obok siebie niż razem; jednak zbudowanie całej historii - pokazywanej chronologicznie - na milczącej kohabitacji bohaterów pozbawia sytuacje dramatyzmu. Pod tym względem z całości przedstawienia obronną ręką wychodzi raczej postać Żony niż Malarza: w jej gasnących stopniowo ruchach, w coraz mniejszej gorliwości gestów, wreszcie w samej mimice odbija się narastająca tragedia samotnej kobiety, łaknącej uwagi i uczucia. Subtelnie też pokazano scenę jej śmierci. To jednak nie Zofia jest tematem przedstawienia. Szkoda, bo takie podejście byłoby może ciekawą próbą dramatycznego studium osoby pozostającej w cieniu, bez której jednak i rodzina, i cały kosmos artysty ległyby w gruzach.

Wspomniany brak napięcia nie wynika tylko z milczącego "baletu dojść i odchyleń", jak to kiedyś określił w jednej ze swoich sztuk Marian Pankowski. Otóż słowa - ba, nawet potok słów, nieustające niemal perorowanie - pojawiają się w tym spektaklu, tyle że jako głos Malarza z offu. Ten obfity monolog Beksińskiego - najczęściej fragmenty jego wypowiedzi z wywiadów, ale też wyimki z listów i dzienników - przynosi niestety dwa niedobre skutki: "zagaduje" sceny oraz tworzy sceniczną tautologię. Wykonawcy zatem często pokazują widzom coś, co i tak jest treścią odtwarzanego właśnie z taśmy fragmentu tekstowego. Jakby tego było mało, często w trakcie płynących z głośników zdań postać Malarza dodatkowo wykonuje wiele gestów, by utwierdzić widzów w przekonaniu, iż to właśnie jego wewnętrzne myśli są podsłuchiwane...

Tendencję do naddawania znaków teatralnych wzmacniają projekcje na ekranie. Nie chodzi o reprodukcje obrazów Beksińskiego - te bronią się znakomicie, zresztą oglądanie ich fragmentów także przez szybę w mieszkaniu artysty daje ciekawy efekt autorskiego postrzegania świata. Dobre są też sceny, w których Mistrz ustawia pozującą mu do obrazu lub zdjęcia Żonę, zaś w tle widać znany efekt tej pracy. Gorzej jest z napisami na ekranie, które wypunktowują poszczególne części spektaklu. Jeśli pełnią rolę autorskich skojarzeń i zabawy językowej, są jeszcze do przyjęcia: tak więc po epizodzie "Autosan" powstają kolejne: "Auto--sen" i "Auto-syn"; ale czy wyświetlone później "Auto da fe" nie jest już jednak nadużyciem? A pokazanie na końcu oryginalnego tekstu prasowego o zamordowaniu artysty? Razi też literacka dosłowność tytułów, choćby w scenie sprzed finału: po śmierci Żony i samobójstwie Syna samotny w swoim mieszkaniu Malarz rozkłada ręce na ramie okna niczym na krzyżu, zaś scena zostaje opatrzona tytułem "Samotność jest jak deszcz", wziętym z wiersza Rilkego; dosłowność przekazu potęguje jeszcze wykonanie tego tekstu przez dwójkę Aktorów.

Songi to kolejny budzący wątpliwości element spektaklu. Przede wszystkim słyszymy tu wiele pieśni sprzed lat, znanych z innych wykonań i przedstawień, współtworzonych przez Satanowskiego, jak wspomniana powyżej "Samotność", ale też "Panna Anna" do słów Leśmiana, "Cięcie z tekstem" Jonasza Kofty, a zwłaszcza "Faux pas" Tymoteusza Karpowicza, wykonane w spektaklu dwukrotnie. Trudno ponownie przejąć się - znakomitymi przecież - piosenkami, które wcześniej "obsłużyły" różne gatunkowo i wykonawczo wydarzenia artystyczne... Nie ratuje sytuacji kilka nowych utworów z napisanymi specjalnie wierszami Jana Wołka; ta próba uniwersalizacji pokazywanych wydarzeń staje się zbyt nachalnym komentarzem, a poza tym wiedzie widza na myślowe manowce.

Trzeba bowiem postawić wreszcie to zasadnicze pytanie: o czym w końcu miał być spektakl? W wypowiedziach medialnych jego twórca podkreślał, iż drąży temat "artysta wobec świata" i pyta: "Jaka jest cena? W przypadku Beksińskiego odpowiedź jest taka, że płaci się za to wielką samotnością". Otóż, jeśli ma to iść w stronę uniwersalności, do czego potrzebny jest tak mocny koloryt lokalny, to nagromadzenie na scenie już nie tylko dzieł, ale też ogromnej ilości rozpoznawalnych sprzętów Beksińskiego: odtwarzaczy audio i wideo, kamer filmowych, aparatów fotograficznych, słuchawek, taśm i kaset, a nawet całej baterii ulubionej przezeń coli? Z drugiej strony, trudno zgodzić się z sugerowanym tu romantycznym wyobrażeniem bohatera spektaklu jako artysty samotnego z powodu odrzucenia czy niezrozumienia przez świat. Nie, było dokładnie na odwrót: Beksiński to samotnik z wyboru, który starannie dobierał przyjaciół, a najlepiej czuł się sam ze sobą i u siebie. Samotność po śmierci najbliższych? Zgoda, lecz przecież takiej sytuacji doświadcza nie tylko artysta!

Pytań po obejrzeniu widowiska jest więcej, już nie tylko o treść, ale także o kształt. Połączenie pantomimy, choreografii, muzyki nagranej i wykonywanej na żywo, songów, wreszcie projekcji obrazów, do tego realistyczno-abstrakcyjna scenografia i multimedialne wstawki (łącznie z finałowym "kosmosem" spływającym z ekranu na widownię), nawet trochę teatralnego dymu - ta estetyka nadmiaru nie służy całości. Sam twórca zresztą wyjawił przed premierą: "Co to jest, jaka jest to forma teatru, na to nie umiem odpowiedzieć", a po spektaklu uznał swoje przedstawienie za "prototypowe", zapowiadając, iż nadal będzie coś "przestawiał i wrzucał". Jest więc szansa, że w następnym sezonie widowisko ewoluuje i zyska emocjonalną siłę równą tej na obrazach Beksińskiego.



Tomasz Chomiszczak
Miesięcznik "Teatr"
17 sierpnia 2016