Bez miłości nie ma rodziny

Jeśli chodzi o dramat Tennessee Williamsa "Kotka na gorącym blaszanym dachu", to można powiedzieć, że w pewnym sensie nieszczęściem dla teatru jest fakt, że całkiem niemała liczba widzów pamięta słynną filmową wersję tej sztuki w reżyserii Richarda Brooksa z doskonałymi rolami Elizabeth Taylor i Paula Newmana. W tej sytuacji każdy teatr, który podejmuje się wystawienia "Kotki", musi liczyć się z tym, że publiczność nie omieszka porównywać danej inscenizacji sztuki z jej wersją filmową. Brooks, realizując film, pewnie nie przypuszczał, że stanie się on zupełnie niezamierzenie punktem odniesienia dla teatralnych inscenizacji sztuki Williamsa.

Najnowsza inscenizacja "Kotki" w Teatrze Narodowym nie jest ani próbą polemiki z obrazem filmowym, ani też jakimś nowym, interesującym spojrzeniem na dramat poprzez psychologię postaci. Wprawdzie reżyser próbuje podjąć w tym kierunku interpretację sztuki, ale jest to zaledwie śladowe dotknięcie. Zresztą tekst Williamsa nie jest pogłębionym studium psychologicznym, to raczej sztuka obyczajowa z elementami psychologii. Nie jest to wybitne dzieło literackie, niemniej można z niego zrobić interesujący spektakl. Williams potrafił bowiem tworzyć postaci z krwi i kości, każda jest dramatyczna, każda niesie w sobie dynamit, który w stosownym momencie wybuchnie. I to nie musi być uwyraźnione wrzaskiem, bieganiem i machaniem rąk. To powinien być tzw. wybuch wewnętrzny. Wtedy nawet z niewielkiej sprawy tworzy się wielki teatr.

Targi o spadek

"Kotka na gorącym blaszanym dachu" w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza na małej scenie Teatru Narodowego nie odpowiada na pytanie, dlaczego tę sprzed prawie sześćdziesięciu lat sztukę właśnie wystawiono. Co chciano przez ten tekst powiedzieć współczesnemu Polakowi? Myślę, że twórcy nie postawili przed sobą takiego pytania. Pewnie uznali, że skoro jest sztuka z dobrze napisanymi postaciami, a teatr ma w zespole znanych aktorów, no to reszta sama się już dalej potoczy. Tym bardziej że w warstwie fabularnej rzecz jest dość prosta.

Oto patriarcha rodu, zwany Dużym Tatą (Janusz Gajos) obchodzi swoje urodziny. Z tej przyczyny przyjechali do domu rodzinnego jego dwaj synowie z rodzinami. Ojciec jest człowiekiem niezwykle zamożnym. Nagle okazuje się, że niedługo umrze, bo zdiagnozowano u niego śmiertelną chorobę, raka. Jeden z synów Gooper (Oskar Hamerski) i jego żona Mae (Beata Ścibakówna) nawet nie ukrywają swojego zainteresowania spadkiem. Gooper stara się przekonać matkę (Ewa Wiśniewska), by podpisała odpowiedni dokument czyniący go dziedzicem wielkiej fortuny. Uważa, że ma większe szanse aniżeli jego brat Brick (Grzegorz Małecki), albowiem w przeciwieństwie do tamtego ma dzieci. Brick i jego żona Margaret (Małgorzata Kożuchowska) nie mają dzieci.

Ale Margaret, tytułowa kotka, też ma chrapkę na majątek teścia. Trwają przepychanki na oczach żyjącego jeszcze i zupełnie nieźle trzymającego się ojca. Jedynie Brickowi zupełnie nie zależy na majątku ojca. Ma problemy sam ze sobą, był gwiazdą futbolu, teraz jest alkoholikiem. Margaret też ma problemy, mąż jej nie kocha. Ona pragnie mieć dzieci, a on nie jest tym zainteresowany itd., itd.

Buty Margaret

Sztuka ukazuje trudne relacje rodzinne. Podstawowym problemem jest tutaj brak miłości i brak wartości, które byłyby im wspólne. Synowie żyją swoim życiem, ojciec, Duży Tata - milioner, stworzył fortunę, ale nie zadbał o prawidłowe więzi uczuciowe między członkami rodziny. Zresztą, czy on kogoś kocha? No, może Bricka. Ale dopiero teraz dopuścił do siebie uczucie ojcowskiej miłości, kiedy syn nurza się w alkoholu, zatracił już siebie i nie wie, kim jest naprawdę. Ma problemy z tożsamością. Żony nie kocha.

A Margaret? Jest jak ta tytułowa kotka na gorącym blaszanym dachu. Też nie wie, gdzie właściwie jest jej miejsce. Dzięki wejściu do rodziny swego męża awansowała społecznie, żyje na odpowiednim poziomie materialnym. Stać ją na to, by ogromna szafa była wypełniona około stu parami butów. Sama pochodzi z nizin społecznych, w domu rodzinnym była bieda. Teraz bierze aktywny udział w walce o schedę po teściu, ale po co? Nie ma dzieci, z mężem ma trudny kontakt, a raczej w ogóle go nie ma. On już od dawna żyje swoim życiem itd., itd. Można to jeszcze ciągnąć i ciągnąć. Swoją drogą ta szafa mieszcząca sto par butów doprawdy śmieszy. Przyjechali przecież do rodziców, nie mieszkają tutaj, czyżby Margaret przywiozła ze sobą na jeden czy dwa dni pobytu tych sto par butów? Bez sensu.

Prawda życia

W przedstawieniu Grzegorza Chrapkiewicza przede wszystkim brakuje motywacji postaci. A zwłaszcza tytułowa rola w wykonaniu Małgorzaty Kożuchowskiej skłania do podstawowego pytania: dlaczego Margaret miota się jak rozkapryszona piękna kobieta. Margaret u Williamsa jest postacią tragiczną, złożoną charakterologicznie, co ma związek z jej pochodzeniem społecznym, z jej ambicją i oczekiwaniami, z jej niezrealizowanym macierzyństwem itd.

Małgorzata Kożuchowska pięknie prezentuje się na scenie, buntuje się, krzyczy, w złości rzuca pantoflami, ale nie oddaje tragizmu postaci, którą gra. Grzegorz Małecki, jej sceniczny mąż, ucieka od rzeczywistości, coraz bardziej pogrążając się w alkoholu. Dlaczego pije? Dlaczego się unicestwia? Nie chce przyjąć prawdy o sobie? Stanowczo zabrakło tu wyrazistości postaci. Grzegorz Małecki stwarza wrażenie, jakby nie bardzo wiedział, kogo ma grać. Ale jeśli miał taki problem, to od czego jest reżyser. No, chyba że reżyser też nie wie.

Ale warto to przedstawienie zobaczyć dla sceny, w której Janusz Gajos jako Duży Tata rozmawia ze swoim synem Brickiem - Grzegorzem Małeckim. Chciałoby się, by scena ta trwała i trwała. Nagle okazuje się, że Grzegorz Małecki znalazł sposób na pokazanie swego bohatera. Ale, niestety, tylko w tym jednym momencie. Doskonale poprowadzona rola Janusza Gajosa, choć nieduża, a przecież unosi to przedstawienie. I co najdziwniejsze, Duży Tata nie jest postacią pozytywną, to prostak znęcający się nad swoją żoną, zdradzający ją, używający wulgaryzmów, ale jest w nim prawda. I gdy mówi, że kiedyś był biednym człowiekiem, pochodził z nizin społecznych, ale własną, ciężką pracą dorobił się majątku i teraz ma tyle pieniędzy, że może kupić, co tylko zechce, ale życia nie kupi - współczujemy mu. I tylko jemu, nikomu więcej.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
23 grudnia 2013