Białe plamy na mapie

Wartość każdej mapy zależy od dwóch czynników: dokładności konturów i jakości materiału, na którym się rysuje. W przypadku spektaklu wystawianego w Collegium Nobilium mamy do czynienia z precyzyjnym aktorskim rysunkiem. Szkoda tylko, że papier, z którego mapę wykonano, drze się tak łatwo

Joanna Halinowska i Mateusz Rusin, studenci IV roku Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza, odgrywają młode małżeństwo. Nic więcej o postaciach się nie dowiemy. Nie poznamy ich przeszłości, nie zgłębimy cech charakteru, nawet nie dowiemy się, jak brzmią ich imiona. Nie musimy, ponieważ w spektaklu ważniejsza od konkretnych postaci jest sama sytuacja.

Bohaterów spotykamy, kiedy wspólnie przygotowują kolację – nikt im w tym nie przeszkodzi, nie zdarzy się nic dramatycznego, niebo nie zawali się im na głowy. „Nuda, nic się nie dzieje”? Niekoniecznie. Otóż nie jest to zwykłe gotowanie – każdy produkt, każda miska, każdy materiał ma przecież swoje miejsce pochodzenia. I zarówno On, jak i Ona, niestrudzenie wymieniają nazwy kolejnych mniej lub bardziej egzotycznych krajów, których produkcja przyczyniła się do stworzenia wielowarzywnej sałatki. Każde z państw zaznaczone zostaje na wyświetlanej z tyłu sceny mapie, która, wraz z upływem minut, staje się coraz bardziej wypełniona. Niemal całkowity brak innych elementów scenografii wywołuje wrażenie bezpośredniego kontaktu bohaterów ze światem prezentowanym na mapie. Mimo że nie ruszają się z mieszkania i z nikim się nie kontaktują, widz może nabrać przekonania o zupełnie podstawowej więzi łączącej ludzi na całym świecie. I nawet jeśli świadomość, że łącznikiem pomiędzy jednym a drugim człowiekiem są stosunki produkcji, nie jest zbyt optymistyczna, to jednak może stanowić punkt zaczepienia w świecie, do opisu którego coraz częściej stosuje się słowa takie jak „dehumanizacja” czy „alienacja”. On i Ona zdają się dobrze o tym wiedzieć, a wyrażanie tego poprzez entuzjastyczne skandowanie egzotycznych czasem nazw jest w stanie skłonić widza do pomyślenia, że oto tych dwoje ludzi jest szczęśliwych nie tylko dlatego, że mają siebie nawzajem, ale też dlatego, że czują obecność Świata dookoła siebie. Punkt wyjścia jest więc bardzo ciekawy.

Zwrot następuje niespodziewanie – On wyjeżdża na wojnę. Chce zarobić i wydaje mu się, że tak będzie najłatwiej. Ma do wyboru wiele miejsc – czerwonych plam na mapie jest mnóstwo. Wybiera Afganistan i jedzie. Na kilka miesięcy, nie dłużej, więc Ona cierpliwie czeka, przygotowując się na wydanie na świat dziecka. On przysyła jej zabawne zdjęcia, dzwoni z satelitarnego telefonu dowódcy (na krańcu świata komórki są oczywiście bezużyteczne), zapewnia, że wszystko w porządku. Niestety, pewnego dnia samochód, którym jedzie, trafia na minę i wszyscy giną, a Ona dowiaduje się, że – pozwolę sobie zacytować opis spektaklu – „szminka, której używa, (…) została wykonana przez kobietę, której mąż zabił JEJ męża”. Dramatyczne, wydawałoby się, rozwinięcie wątku powiązań pomiędzy nieznającymi się nawet ludźmi. Niestety, moment ten nie został w ogóle przez twórców wyeksponowany, ba! wcale nietrudno jest go całkowicie przegapić. Tym sposobem dość misternie budowana konstrukcja nie zostaje odpowiednio ukoronowana, tak jakby budowę pałacu przerwano przed położeniem dachu. W razie deszczu, wszyscy książęcy goście zmokną. Widz „Mapy” ma prawo czuć duży niedosyt, ponieważ zachęcony okazałym frontonem dał się wprowadzić do środka budowli, której brakuje najważniejszego elementu. Co gorsza, czeka go jeszcze wspomniany deszcz, ponieważ końcówka spektaklu, sugerująca narodziny potomka nieżyjącego bohatera, w banalny sposób odwołuje się do wyeksploatowanej koncepcji „wiecznego cyklu życia”, w którym ze śmierci wynika nowe życie. W filozofii buddyzmu naładowana znaczeniami – i wcale nie do końca optymistyczna – tutaj pełni funkcję dość naiwnego pocieszenia i nie satysfakcjonuje.

Mimo ostatecznego wrażenia niedosytu, jakie pozostawia po sobie „Mapa”, trzeba oddać sprawiedliwość młodym aktorom, którzy swobodnie czują się na scenie. Mają też okazję zaprezentować różnorodne umiejętności – scena seksu rozgrywa się w pantomimicznej, ciekawej choreograficznie konwencji, a cały spektakl ma żwawe tempo, wymagające od nich ciągłego wysiłku. Ze swoich zadań wywiązali się naprawdę dobrze i nie zdziwię się, jeśli jeszcze kiedyś o nich usłyszymy.

Ciekawy punkt wyjścia, interesujące wykorzystanie scenografii, dobra gra aktorska – oto, czym jest „Mapa”. Dopracowana historia – oto czym nie jest. Bo choć po tak krótkim spektaklu (raptem 40 minut) trudno spodziewać się w pełni rozwiniętej fabuły, to metaforyczny charakter opowieści tym bardziej powinien przyczynić się do precyzji wypowiedzi, bo w przeciwnym wypadku łatwo zgubić najważniejsze przesłanie i niebezpiecznie zbliżyć się do banału. Opinie po spektaklu były jednak na tyle różnorodne, że z pewnością warto „Mapę” zobaczyć i wyrobić sobie o niej własne zdanie.



Robert Mróz
Teatrakcje
28 stycznia 2011
Spektakle
Mapa