Biały puch wspomnień

Nareszcie, nareszcie! Nareszcie doczekałem: Anna Polony na scenie w swoim domu, w Narodowym Starym Teatrze! Wczoraj, w Dniu Miłości (Walentynki) odbyła się premiera. Ze sztuką Marguerite Duras (to ta od scenariusza filmu „Hiroszima, moja miłość") pt. „Savannah Bay" mam kłopot. Ale rozumiem fascynację reżysera, Żuka Opalskiego tym tekstem, który jest trudny, niejednoznaczny, migotliwy, ale jako materiał aktorski dla naszej Wielkiej Ani nadaje się idealnie.

Traktuje o odchodzącej ze sceny aktorce, dla której każde spojrzenie wstecz okazuje się praktycznie niemożliwe, rzeczywistość miesza się z fikcją, życie z teatrem. Polony mówi o tym w swoim ostatnim monologu. O tym, że wszystko wymyka się zrozumieniu, jest względne, nie do końca pewne, nie poddaje się ocenom, a pamięć kiedyś zawodzi i wówczas nie sposób powiedzieć co było prawdą, a co nieprawdą. Jak w teatrze, jak w życiu. W "Savannah Bay" występują dwie postacie: Madeleine (starsza pani) i młoda kobieta (Alicja Wojnowska). Ich wzajemna relacja, przede wszystkim stosunek młodej do starej, stanowi kładkę, po której podążać może wyobraźnia widza i jego podejrzenia interpretacyjne. Bo przecież nie sposób obcować przez cały spektakl tylko z tajemnicą. Wszystkim twórcom (ze szczególnym uwzględnieniem Żuka!) dziękuję za ten intelektualny kalambur, który przygotowali dla mnie na długie godziny nocne po przedstawieniu. A Anną Polony nacieszyć się nie mogę!

Żeby nie pozostawać w otchłaniach niepamięci warto jeszcze odnieść się do związków Marguerite Duras z polską kulturą. Była adaptatorką „Matki" Witkacego na sceny francuskie, ale ten wątek zostawmy. W 1965 roku paryski Théâtre l'Odeon przygotował premierę jej sztuki „Całe dni na drzewach" w reż. Jean-Luisa Barrault, z wybitną francuską aktorką Madeleine Renaud (jego żoną) w roli głównej. To ją w tej sztuce uwiecznił niespełna dwa lata później Józef Czapski na swoim obrazie. „Całe dni na drzewach" jest historią o niezwykłej, zaborczej miłości matki do syna, a jej sensem jest pamięć i niepamięć podporządkowana wyobraźni, refleksje często przewijające się w twórczości Duras (również w "Savannah Bay"), mniej teatralne, a bardziej filozoficzne. Paweł Głowacki porusza ten temat w świetnym artykule umieszczonym w programie teatralnym.

Miłość i śmierć. I diabły z mojej ostatniej pisaniny. W Walentynki skończył się serial „Osiecka". Diabły podawały alkohol coraz częściej i coraz więcej. Wszyscy wiedzieli, że to największy problem poetki, problem, który gęstniał i stawał się nierozwiązywalny. Przestawała nad nim panować. Niektórzy mówią (np. Maryla Rodowicz), że tego alkoholu jest w serialu za dużo, że w życiu było go mniej. Agata Passent twierdzi coś innego, że przed śmiercią matce wszystko zaczęło się wymykać, traciła nad sobą kontrolę. A tak naprawdę, myślę, że rzecz leży w sile sprawczej. Czy alkohol był powodem, czy skutkiem? W trzynastym odcinku nadszedł czas późnej, ostatniej miłości. André Ochodlo (o 27 lat od niej młodszy!). Dla jego Teatru Atelier (na sopockiej plaży, nieopodal Grand Hotelu) Osiecka napisała sztukę „Darcie pierza". Tej poduszki nie dało się zszyć, pozostała już tylko śmierć i biały, ulotny obłok wspomnień.

„Umieranie jest do dupy" to było ostatnie zdanie, które wypowiedziała Magdalena Popławska leżąca (jako Agnieszka) na szpitalnym łóżku. Popławska jest świetną aktorką dramatyczną. Odnoszę wrażenie (z ekranu, bo nie znam jej w życiu), że jest również silną kobietą. I prawdopodobnie z tego powodu zastanawiałbym się, czy obsadzić ją w roli Agnieszki Osieckiej, chociaż, poza względami osobowościowymi, wykraczającymi poza grę aktorską, przyczepić się do niczego nie mogę. Rozdarcie, unoszący się w powietrzu puch, tajemnica, jakiś rodzaj dziewczęcego wdzięku, przedziwne popękanie. Z jednej strony najczulsze i najdelikatniejsze teksty, okraszone specyficznym, nieco absurdalnym poczuciem humoru. Z drugiej strony bezwzględność okazywana nawet najbliższym. A przecież kochała ludzi i często śpieszyła im z pomocą. Tego zapętlenia brakowało mi w roli.

A w serialu? Pokazania przeciwieństw: życie – twórczość. W skrócie, za dużo było życia, ba, nawet „żyćka", za mało twórczości, sukcesów, ucieczki w pisanie, inspiracji, szaleństwa. Po co i dla kogo? Od siebie, czy do kogoś? Jako ucieczka, czy jako pogoń? Pewnie nie do końca wiadomo, chociaż na podstawie licznych wspomnień można coś założyć. Ale dobrze, że serial powstał, bo Osiecka, jako osoba genialna i niezwykle barwna na to zasługiwała. Ale źle, że powstał, bo Osiecka, jako osoba genialna i niezwykle barwna zasługiwała na lepszy.

Ania Dymna miała świetny pomysł! Krakowski Salon Poezji w Walentynki powinien być o miłości. I był! Tyle, że bez scenariusza. Ania z Halinką Jarczyk zatelefonowały do blisko trzydziestu aktorów (nie tylko z Krakowa) i poprosiły, żeby każdy z nich nagrał swój ulubiony wiersz lub zanucił znaną sobie piosenkę (ale zanucił, jak przy goleniu, nie wyśpiewał!), pasujące do walentynkowych klimatów. A potem przesłał nagranie do „Starego" przy pomocy jakiegoś cyfrowego komunikatora. Do montażu. Tak się stało. Niektórym taka przypadkowość i treściowa, i formalna bardzo się podobała, inni uważali, że to „groch z kapustą". Należę do tych pierwszych. I nie tylko ja. W spotkaniu uczestniczyło zdalnie prawie 160 widzów – słuchaczy. Absolutny rekord ostatnich miesięcy! A zderzenia były nieprawdopodobne. Agnieszka Judycka jedzie samochodem i nuci „Gdybym to ja miała skrzydełka jak gąska ...". Za chwilę oglądamy piękny poetycki filmik zrealizowany przez wnuczkę Andrzeja Seweryna nad brzegiem wymrożonego Bałtyku, a sam artysta niezwykle odkrywczo interpretuje „Powiedz mi, jak mnie kochasz " Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Był Krzysztof Globisz z wierszem Leszka Aleksandra Moczulskiego i dwóch dyrektorów „Słowaka": dawny i obecny ze swoimi lepszymi połowami. Były małżeństwa aktorskie: Dominika Bednarczyk i Radek Krzyżowski, byli Zawadzcy Małgosia i Krzysztof i były single. I tak dalej, i tak dalej. Tak się to przeplatało. Miłość i przemijanie. Dowcip i zaduma.

A tu jeszcze Nagroda im. Kazimierza Kutza! Pierwsza edycja. Wymyślili ją dyrektor Teatru Śląskiego, Robert Talarczyk, prezydent Miasta Katowice, Marcin Krupa, rektor Uniwersytetu Śląskiego, prof. Ryszard Koziołek, stając się jednocześnie organizatorami jej przyznania i wręczenia. Nagroda przeznaczona jest dla tych, którzy, podobnie jak kiedyś Kazimierz Kutz potrafią łączyć ważne w aktualnej debacie publicznej osiągnięcia artystyczne ze społecznym zaangażowaniem. Jest nagrodą ponadregionalną, a talent i charyzma laureata powinny współgrać z dokonaniami Kazimierza Kutza. Kapituła nagrody to kilkanaście zacnych i uznanych osób. Grono nominowanych niezwykłe: Anna Dymna, Janosch (Horst Eckert), prof. Tadeusz Sławek, Wojciech Smarzowski, Szczepan Twardoch. Wszyscy na „kutza" – tak już mówi się żartobliwie w środowisku o nagrodzie – zasługiwali. Po prostu: oskar, ludwik, kutz itd. Dostała Anna Dymna. Dlaczego? Myślę, że z racji swojej niezwykłej wszechstronności. Może też z powodu autentycznego szacunku, uwielbienia i wdzięczności, jakie zawsze okazywała temu Wielkiemu Reżyserowi. A może dlatego, że w gronie nominowanych była jedyną kobietą, co w dzisiejszych czasach nie jest bez znaczenia. Tak utrzymywali niektórzy, bo podobno obrady kapituły były burzliwe. Ale jej się ta nagroda naprawdę należała! Wręczenie było wzruszające. Ania zapłakana. A przed jej podziękowaniami rektor Uniwersytetu Śląskiego prof. Ryszard Koziołek wygłosił piękną laudację zakończoną słowami, które kiedyś Kazimierz Kutz skierował do dzisiejszej laureatki: „Z uwagi na Twój szczególny charakter – zbełtany dobrocią i przyzwoitością – powiedziałbym coraz bardziej apostolski (...) stajesz się na naszych oczach świętą. Będziesz pierwszą aktorką, która osiągnie ten społeczny awans w tej bezbożnej branży. (...) Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Ci wyrastania skrzydeł z najlepszego ptasiego puchu. Najlepiej łabędziego." Tyle Kutz przed laty do pierwszej laureatki Nagrody Jego Imienia.

luty, 2021



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
18 lutego 2021