"Biedermann i podpalacze" bez pomysłu

W Teatrze Nowym powstał kolejny przewodnik o tym, jak nie robić spektakli.

Krzysztof Babicki reżyserował "Biedermanna i podpalaczy" już 10 lat temu w Teatrze Wybrzeże. Zapytany, dlaczego powraca do tego tekstu, tłumaczył, że czytając Frischa po długiej przerwie odkrył go na nowo. Ta odpowiedź mogłaby sugerować, że reżyser ma świeży pomysł na spektakl.

Muzykę do przedstawienia przygotował Marek Kuczyński, wielokrotnie nagradzany twórca kompozycji dla teatru i filmu. Scenografią zajął się utalentowany Marek Braun. Kostiumy przygotował doświadczony Sławomir Smolorz, za choreografię do widowiska odpowiada Janina Niesobska, solistka Teatru Wielkiego w Łodzi. Efekt?

Aktorzy w kiczowatych swetrach z reniferem na tle niebieskich plastikowych zastawek dygają kankana, śpiewając o gąskach. Do tego wszystkiego czarne beczki z oznaczeniem materiału łatwopalnego na drugim planie i stare holenderskie rowery, najprawdopodobniej bez hamulców, bo wszyscy aktorzy mieli problemy z zatrzymaniem się w wyznaczonym miejscu. Regulowanie tempa spektaklu muzycznymi wstawkami, które nie komponują się z resztą widowiska, i rekwizyty ustawiane w trakcie inscenizacji po kątach, na podłodze, w myśl zasady, że zaraz się przydadzą, a nie będzie miał kto ich wnieść, to nieodłączne elementy spektaklu. Popis kiepskiego aktorstwa to już tylko wisienka na torcie przygotowanym przez Babickiego.

Półtoragodzinne katowanie widzów bezsensowną dywagacją na temat zastawy to zbrodnia. Niedorzeczne uruchamianie partyjnych kontekstów to wielkie nieporozumienie. Groteskowość postaci i aktorzy, którzy nie są pewni tego, co robią na scenie, są po prostu żenujące.



Joanna Rybus
Gazeta Wyborcza Łódź
28 stycznia 2010