Bóg umarł, niech żyje Bóg

Jak zrekonstruować obłęd? Szaleństwo paryskich bywalców Theatre des Champs-Elysees, którzy 29 maja 1913 roku postanowili zniweczyć premierę "Święta wiosny" do muzyki Strawińskiego? Wariacką burdę dżentelmenów, którzy w czasie spektaklu okładali się pięściami, oraz dam, które puściły w ruch parasolki? Opętańcze wrzaski Diagilewa i próby opanowania awantury przez gaszenie i zapalanie światła na przemian? Atawistyczną choreografię Niżyńskiego, który postanowił porzucić formę, język i gest baletu klasycznego na rzecz czystych, barbarzyńskich emocji?

Tajemnica skandalu, jaki wybuchł prawie sto lat temu wokół przedstawienia Le sacre du printemps, zapewne nigdy nie zostanie wyjaśniona. Muzyka Strawińskiego istotnie obfituje w śmiałe rozwiązania harmoniczne i rytmiczne, pełno w niej dysonansów i nawarstwionych odcinków ostinato, którym partytura zawdzięcza specyficzny koloryt brzmieniowy - trudno jednak uwierzyć, by radykalizm kompozytora wzbudził aż tak gwałtowną reakcję słuchaczy, całkiem nieźle już obeznanych z twórczością najnowszą. Wielbiciele symbolistów spod znaku stowarzyszenia Mir Isskustwa - rozsławionego właśnie przez Balety Rosyjskie - z pewnością nie zżymaliby się na dekoracje Nikołaja Roericha, nawiązujące do folkloru, utrzymane w bardzo żywym kolorycie, wabiące oko charakterystycznym, stylizowanym konturem i spłaszczoną perspektywą. Czyżby była to prowokacja samego Diagilewa? Może sprawę rozdmuchał Strawiński, chcąc uwiarygodnić ciągnącą się za nim famę muzycznego nowatora? Richard Taruskin, autor jednej z nowszych biografii Strawińskiego, zwrócił przytomnie uwagę, że w większości recenzji, jakie ukazały się tuż po premierze, nie było nawet wzmianki o muzyce do Święta wiosny.

Im więcej czasu upływa, tym bardziej historycy skłaniają się ku hipotezie, że burzę wywołał Niżyński - milki iwy "przygłup", który zadręczał tancerzy niezliczonymi próbami, żeby osiągnąć efekt prymitywnego żywiołu. Albo po prostu uzewnętrznić rzeczywistość, która powoli wdzierała się w jego duszę.

Taniec ze stopami zwróconymi do wewnątrz, ostre, zrytmizowane ruchy i wstrząsające Wybraną dreszcze nie musiały się wiązać z muzyką Stra-wińskiego ani tym bardziej ze scenariuszem baletu, stworzonym przez kompozytora wspólnie z Roerichem. Uważny widz dopatrzyłby się symptomów szaleństwa już w poprzednich układach Niżyńskiego - w swoiście ku-bistycznych Grach i zwierzęco erotycznym Popołudniu fauna. Szaleństwa albo geniuszu - trudno dziś rozstrzygnąć, bo mit skandalu muzycznego nadal trzyma się mocno, a o tańcu i choreografiach Niżynskiego możemy wnioskować tylko na podstawie zdjęć upozowanych w atelier, nielicznych notatek, rysunków i wspomnień współczesnych - przede wszystkim jego współpracownicy Marie Rambert.

Rekonstrukcja, sklecona z tych strzępów w 1987 roku - przez historyka tańca Millicent Hodson, historyka sztuki Kennetha Archera i nieżyjącego już tancerza amerykańskiego Roberta Joffreya - wciąż robi wrażenie. Wstrząsa widzem, mimo że zdążyła się już opatrzyć na DVD, w niezliczonych fragmentach opublikowanych w Internecie, wreszcie w fabularyzowanym dokumencie telewizji BBC The Riot at the Rite. Burzy spokój umysłu, skłania bowiem do paradoksalnej konstatacji, że scenografia i kostiumy Roericha są już całkiem anachroniczne, że muzyka Strawińskiego zasiliła kanon żelaznej klasyki XX wieku, tymczasem choreografia Niżyńskiego nadal boli, frustruje, wdziera się w tkankę orkiestrową ciężkim tupotem wykoślawionych stóp i klaskaniem dłoni o parkiet. Groteskowo wymalowane twarze tancerzy są tym bardziej przerażające, że Niżyński rozmyślnie odarł je z wszelkiego wyrazu. Konwulsyjny pląs Wybranej, która w akcie.Wielkiej Ofiary zatańczy się na śmierć, kojarzy się nieodparcie z atakiem pobudzenia katatonicznego, w którym chory nie potrafi kontrolować swych impulsów. Wszystkie te elementy pojawią się z czasem w choreografiach innych pionierów tańca nowoczesnego, nigdzie jednak z równie przeraźliwą intensywnością i nie w takiej masie.

Warto przy tym zwrócić uwagę, że artyści Polskiego Baletu Narodowego wcielają się w tyleż szacowną, co bezpieczną rolę eksponatów muzealnych - oni tylko odtwarzają pewien zestaw póz i gestów, które przeszły już do historii baletu. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zdać sobie sprawę, jak tańczył zespół Ballets Russes w 1913 roku - umęczony dziesiątkami prób do niezrozumiałego układu, zrozpaczony zgiełkiem dobiegającym z widowni, walczący z oporem ciał nienawykłych do "barbarzyńskich" podrygów. Współcześni tancerze (znakomita Magdalena Cie-chowicz w partii Wybranej) nie mają się czego obawiać - ich wysiłki mogą się spotkać jedynie z zachwytem lub obojętnością. Emocje opadły - została rekonstrukcja wydarzeń tanecznych, z pewnością uładzonych wobec pierwowzoru i odartych ze spontaniczności, nadal jednak skrajnych w swym nowatorstwie.

Krzysztof Pastor postanowił zestawić ten obraz z dwiema innymi wizjami Święta wiosny, tworząc swoisty tryptyk baletowy - bez precedensu nie tylko w TW-ON. Szkoda tylko, że na drugie ogniwo cyklu wybrał The Rite of Spring izraelskiego choreografa Emanuela Gata. Ta kameralna, skądinąd oryginalna wersja na pięcioro wykonawców tańczących Strawińskiego na krokach salsy zupełnie się nie broni na dużej scenie. Giną subtelne relacje między postaciami ("wybraną" okazuje się trzecia z tancerek, ostatecznie pominięta w rytuale doboru w pary), znikają wyrafinowane aluzje do układu Niżyńskiego, irytuje odrzucenie pierwotnego schematu narracji, a po półgodzinie - nudzi powtarzalność figur latynoskiego tańca, który nie dorasta siłą wyrazu do bogactwa nierównodzielnych metrów w ujęciu Strawińskiego. Na szczęście zostaje w pamięci czamo-czerwono-biała gra świateł i dopracowane role salsujących tancerzy (Marta Fiedler, Aleksandra Liashenko, Izabela Szylińska, Robert Bondara i Kurusz Wojeński).

Z drżeniem oczekiwałam Le sacre duprintemps w legendarnej choreografii Maurice\'a Bejarta-jednego z nielicznych, którym udało się stworzyć własny język tańca, pełen motywów składających się w integralną, czasem abstrakcyjną całość, wymagającą od wykonawców chirurgicznej wręcz precyzji. Na szczęście zespół PBN wyciągnął naukę z najbardziej gorzkiej lekcji sezonu {Concerto barocco w układzie Balanchine\'a) i tym razem dał wzorcowy popis synchronizacji ruchu, gestu i wyrazu scenicznego. Osobne brawa należą się doskonałym odtwórcom ról Wybrańca (Maksim Wojtiul) i Wybranki (Anna Lorens). Zestarzała się jednak koncepcja Bejarta, który przemienił staroruski obrzęd magiczny w całkiem dosłowny, uniwersalny rytuał budzącego się na wiosnę pożądania. Spektakl, który mógł wywołać skandal w 1959 roku (zakończył się jednak sukcesem i dał triumfalny początek zespołowi Ballet du XX-eme siecle), nie jest nawet w połowie tak sugestywny, jak obrazo-burcza wizja "Bożego klauna", która skończyła swój żywot po dziewięciu zaledwie przedstawieniach na deskach Theatre des Champs-Elysees.

Orkiestra TW-ON, która do tej pory zbierała ode mnie niemiłosierne cięgi za lekceważenie spektakli baletowych, tym razem stanęła na wysokości zadania. Duża w tym zasługa Łukasza Borowicza, który zdyscyplinował potężny aparat, pieczołowicie dopracował solówki instrumentów - grających często w niezwykłych rejestrach, na czele ze słynną fagotową Introdukcją - i umiejętnie rozłożył siły zespołu, żeby ich nie zbrakło na trzykrotne wykonanie utworu, wyczerpującego przecież nie tylko pod względem wyrazowym. Oby był to dobry prognostyk na przyszłość, zwłaszcza że od objęcia Teatru przez Mariusza Trelińskiego i Waldemara Dąbrowskiego orkiestra nie miała jakoś szczęścia do dyrygentów.

W roku 1919 rozgoryczony i grzęznący w obłędzie Niżyński napisał do Diagilewa: "Nie boję się ciebie. Wiem, że mnie nienawidzisz. Kocham cię jako człowieka. Nie chcę z tobą pracować. Chcę ci coś powiedzieć... Ja nie umarłem". Tryptyk w warszawskim Teatrze Wielkim boleśnie uzmysławia prawdę tych słów. Nawet sześćdziesiąt lat po ziemskiej śmierci Boga Tańca.



Dorota Kazińska
Ruch Muzyczny
16 sierpnia 2011
Spektakle
Święto wiosny