Bohater made in Poland

Sprzątaczka z supermarketu. Gej. Znerwicowany nauczyciel. Złodziej. Bezdomny imigrant. Anarchista z blokowiska. Ocalała z pogromu Żydówka. Wszyscy zagrali w teatrze

Niemiec i Polak

Niemiecki jubiler i polski złodziej leżą razem na szpitalnym łóżku. Jeden jest żywy, drugi martwy. To znaczy nie do końca martwy: serce Polaka bije w ciele Niemca. Można powiedzieć, że teraz żyją wspólnym życiem.

Jak się spotkali? Zwyczajnie, podczas napadu na sklep z biżuterią. Złodzieje z Polski wjechali skradzionym autem w witrynę. Robili to wcześniej setki razy. Zabierali złoto, srebro i brylanty i wracali do swych półdzikich miast.

Ale tego dnia było inaczej. Z okna wychylił się właściciel i zastrzelił jednego ze złodziei,

24-letniego chłopaka. Po chwili jubiler sam znalazł się na krawędzi życia i śmierci, kiedy jego serce przestało bić.

Chirurdzy nawet się ucieszyli: dawca i biorca przyjechali do szpitala razem tą samą karetką. Kłopoty zaczęły się, kiedy jubiler się ocknął i usłyszał, że będzie miał polskie serce.

- Nein! - zakrzyknął - Nie macie niemieckiego? Szwedzkiego? Angielskiego, holenderskiego albo chociaż włoskiego?

- Przykro nam. Teraz to wszystko idzie ze Wschodu - odpowiedzieli chirurdzy.

- Całe życie człowiek płaci podatki, składki, ubezpieczenia i potem coś takiego... Jak ja będę wyglądał, jak spojrzę ludziom w oczy - biadolił jubiler. - A kto to w ogóle jest ten dawca?

- Był... studentem - wypalił jeden z lekarzy. - Tak, studiował germanistykę - podchwycił drugi.

- A to dobrze, to bardzo dobrze - ucieszył się jubiler. - Wszyscy tam powinni studiować germanistykę. Szkoda, że wcześniej tego nie robili. Ach, gdyby mieli dostęp do Goethego, to komunizm by się nie przyjął - westchnął i na powrót stracił przytomność.

Transplantacja zakończyła się sukcesem. Polskie serce w niemieckiej piersi zaczęło pracować. Tylko jego dawny właściciel nie mógł pogodzić się ze stratą. Poprosił swoją duszę o parę godzin, aby odwiedzić człowieka, któremu uratował życie.

Teraz dawca i biorca leżą obok siebie i gadają. O czym? A o czym może rozmawiać polski złodziej i niemiecki jubiler? O samochodach oczywiście. O beemce siedemsetce, mercedesie S, passacie, golfie trójce.

No i o wojnie, tego tematu między Polakiem i Niemcem nie da się uniknąć.

- Babka pamiętała, że byliście eleganccy. Kiedy jechaliście swoimi samochodami, to powiewały wam białe szaliki. Nigdy nie widziała białych szalików - mówi złodziej.

- Jechaliśmy zapewne na wschód. Tam, gdzie wieczne śniegi, i szaliki miały nam służyć za kamuflaż - mówi jubiler.

- Kradliście kury - mówi złodziej.

- O nie, kury kradli Ruscy - oponuje jubiler.

- Babcia mówiła, że wy najpierw, a Ruscy dopiero potem to, co zostało.

- Nie do wiary... kury - dziwi się jubiler.

Dwaj mężczyźni, stary i młody, rozmawiają o samochodach i historii. Za oknem wstaje świt. Jest lato 2005 roku.

Pchełka

Na co dzień można go spotkać w parku na Tompkins Square na Manhattanie. Trzecia alejka w prawo za wejściem, druga ławka po lewej. W chłodne dni nocuje w pobliskiej kotłowni, o ile oczywiście znajdzie dwa dolary wstępnego. I nie zamieni na szklankę politury albo butelkę pershinga.

Mówią na niego Pchełka. Nikt nie wie, jak się naprawdę nazywa. Ma może 40, może 50 lat. 

Podobno pochodzi z wioski pod Warszawą. Podobno przyjechał do Nowego Jorku na rok, a został na zawsze. Podobno pracował przy azbestach, podobno pięć lat temu, w Wielkanoc, ktoś mu w kościele portfel wyciągnął pełen pieniędzy. I Pchełka trafił na ulicę.

Mówią, że w kraju zostawił jakąś Jolę. Pchełka wierzy, że Jola któregoś dnia przyjedzie do niego. Podejdzie do Pchełki i go obejmie, w ogóle nie zwracając uwagi, że jest brudny, nieogolony, że zębów wszystkich nie ma. Bo Jola kocha Pchełkę. I weźmie go pod rękę, i razem pójdą do taksówki. I wszyscy płakać będą z radości na Tompkins Square, że Pchełce tak przyfarciło.

Ktoś jednak rozpuszcza wredne plotki, że Jola już była na Tompkins Square. Sześć miesięcy temu. Pchełka miał ją odebrać z lotniska, ale się upił i nie pojechał. Sama dotarła do miasta, ktoś jej wskazał drogę do parku. Kiedy ją Pchełka zobaczył, schował się w krzakach. Bo napisał w liście, że ma pięć pokojów, portiera i samochód, tymczasem jedyne, co posiada, to ta ławka. Płakała, prosiła, żeby wyszedł. On nic, siedział w krzakach. I Jola wróciła do Polski.

Pchełka w zasadzie kocha wszystkich ludzi. No, może z wyjątkiem Żydów. No i Ruskich, oczywiście. Ma pecha, bo jego kumpel z sąsiedniej ławki to właśnie Żyd. Rosyjski. Sasza ma na imię. Kiedy Sasza zwraca mu uwagę, żeby skończył już wreszcie z tymi antysemickimi kawałkami, Pchełka się obrusza:

- O, chwileczkę, ja do Żydów nic nie mam. Ty myślisz, że jak ja bym był antysemitą, tobym z takim pieprzonym Żydem jak ty siedział na tej samej ławce?

Ale spróbuj do niego powiedzieć "ty polski brudasie", od razu się oburzy, że to dyskryminacja.

W sumie jednak Pchełka to spoko koleś. Kocha swoją starą ojczyznę, Polskę, kraj Szopena i papieża. Kocha też nową ojczyznę, Stany Zjednoczone. Kocha także Jolę. Wierzy, że w końcu przyjedzie. Ma nawet dla niej prezent: superbuty, tylko trochę używane. Dostał je od pewnej Portorykanki, Anity. Za pomoc w przywiezieniu jednego truposza, bezdomnego z Tompkins Square, któremu Anita postanowiła urządzić prawdziwy pogrzeb. Wiecie, te Portorykanki to kompletne wariatki.

Gdy go pytają, czy wróci do kraju, kategorycznie zaprzecza.

- Nie ma ludzkiej siły, żebym się ruszył z Nowego Jorku. Za żadne pieniądze. Bo ja tu przynależę. Tu jest moje miejsce - mówi Pchełka, pociągając z butelki w papierowej torebce.

Odwiedźcie go, jak będziecie w okolicy. Drobne datki mile widziane.

Marianna/Rachelka

Jest lato 2002 roku, pensjonat Złota Jesień pod Warszawą. 82-letnia Marianna ogląda telewizję. Przeniosła się tu rok temu razem z mężem Władkiem z miasteczka na wschodzie Polski.

Naprawdę nazywa się Rachela Fiszman. Imię i nazwisko zmieniła podczas wojny. Nie chce do tego wracać. Po co? Kiedy w telewizji tyle się dzieje! Oglądając Discovery, Planete i BBC, przypomina sobie angielski, francuski, niemiecki. Języki, których nie używała od sześćdziesięciu lat. Czego jednak człowiek nauczy się w młodości, na zawsze zostaje.

Kiedyś marzyła, że zostanie lekarzem, jak wuj Mosze. Marzenia skończyły się 24 czerwca 1941 roku. Tego dnia wszyscy Żydzi z jej miasteczka zostali zapędzeni do stodoły i żywcem spaleni. Zrobili to Polacy, ich sąsiedzi.

Jej udało się przeżyć. Ukrył ją na strychu Władek, kolega z klasy. Kolega z klasy jest jak rodzina. A może i więcej. Inny kolega, Heniek, nauczył katechizmu. Czwarte kościelne? Przynajmniej raz w roku spowiadać się i w czasie wielkanocnym komunię świętą przyjmować. Dobrze. Siódmy sakrament? Małżeństwo. Dobrze. Piąte przykazanie? Czcij ojca twego i matkę twoją. Źle! Nie zabijaj! Ucz się, Rachelka, bo jak nie będziesz umiała, ksiądz nie ochrzci.

Nie wiedziała wtedy jeszcze, że to Heniek z innymi pędził do stodoły jej rodzinę: mamę, Różę, Rebekę.

Dzisiaj Marianna nie myśli już o przeszłości. 

O tym, jak na weselu goście dawali jej prezenty zrabowane Żydom: świeczniki, tace, a nawet jej własny obrus. Jak pili wódkę, zakąszali kapustą i wołali lechaim, chociaż w miasteczku nie było już ani jednego Żyda. Jak później zmieniła się w chłopkę, założyła wełniane spódnice, nauczyła się robić w polu i mówić: pochwalony Jezus Chrystus, Bóg zapłać, z Bogiem.

Jak pewnego dnia, kiedy męża nie było w domu, przyjechał po nią Rysiek (też kolega z klasy) i zabrał do getta w Łomży. Jak Władek dogonił ich pod lasem i zastrzelił Ryśka. Jak musieli się ukrywać do końca wojny. Spali po lasach, po wąwozach, po bunkrach na spółkę ze szczurami. Jak urodziła w bunkrze córkę, która zmarła z głodu i zimna. Jak po wojnie wrócili do spalonej chałupy. Jak na procesie bronili morderców z miasteczka, bo inaczej gdzie mieliby żyć?

Jak przez 60 lat nie mówili nikomu o tym, kto spalił Żydów w stodole. Aż do dnia, kiedy do miasteczka zjechali dziennikarze z całego świata. Władek postanowił wtedy, że da świadectwo prawdzie.

- Po co, człowieku? Nie dadzą nam żyć - prosiła. Nie posłuchał. Parę dni później "nieznani sprawcy" wybili im okno. Kamień był zawinięty w kartkę z napisem: "Jak nie zamkniecie mordy, to dokończymy, czego nie dokończylim".

Następnego dnia wyjechali.

- Zrobili z nas Romea i Julię w Sodomie i Gomorze - mówi Marianna, przerzucając kanały. Władka już nie ma, zmarł na raka płuc. Została sama z telewizorem. Ale nie narzeka. W gruncie rzeczy to najszczęśliwszy czas w jej życiu.

Czasem błąka się w jej głowie myśl, że powinna była pójść z innymi do stodoły. Po co uczyła się prawa Archimedesa i odmiany przez przypadki? Po co czytała Kanta i wkuwała angielskie słówka? Po co było to wszystko? Ten stan nie trwa jednak długo. Na Animal Planet zaczyna się właś-nie wspaniały film o pingwinach. Marianna wpatruje się w ekran. To będzie miły wieczór.

Adaś Miauczyński

Poznajcie Adasia Miauczyńskiego. Wiek: czterdzieści i cztery. Wykształcenie: wyższe, znajomość języków: angielski, słabo. Zawód: nauczyciel. Stan cywilny: rozwiedziony. Dzieci - syn Sylwuś. Choroby: nerwica natręctw.

Właśnie obudził się w swoim mieszkaniu i myśli z rozpaczą o dniu, który nieuchronnie nadchodzi: higiena, jedzenie, praca, dzieci, jedzenie, drzemka, praca, jedzenie, palenie, proszki, sen.

A przecież miało być zupełnie inaczej. Kiedy 25 lat temu dostał się na polonistykę, czuł, jakby Pana Boga złapał za nogi. Miał być solą ziemi, "tej ziemi", poetą, który wstrząśnie dyktaturą. Nic się nie spełniło.

Poetą nie został. Codziennie zaczyna pisać wiersz, ale nigdy nie potrafi wyjść poza pierwszą linijkę: "Pośród ogrodu siedzi ta królewska para...". Praca nauczyciela, która była jego powołaniem, okazała się udręką za grosze. Na widok tablicy dostaje mdłości. Rodzice uczniów mają go za nic.

Angielskiego się nie nauczył, z polskim też ma problemy. Nigdy nie jest pewien, jak się mówi poprawnie: tą czy tę, spaźnia czy spóźnia, podczas czy w czasie, schładza czy ostyga. Więc na wszelki wypadek mówi tak i tak.

Życie osobiste to klęska. Ożenił się bez miłości, jedyna istota, którą kocha, to syn, który wyrósł w piekle nieudanego małżeństwa.

Samotny, wypalony i śmiertelnie zmęczony, marzy o tym, by za wszelką cenę odpocząć, choć niczego w życiu nie dokonał.

Tymczasem rozpoczyna swój kolejny dzień. Zgodnie z codziennym rytuałem liczy każdy ruch. Goli się do trzynastu, twarz obmywa do siedmiu. Herbatę miesza siedem razy, trzy w prawo, cztery w lewo. Kawę odwrotnie: cztery w prawo, trzy w lewo. Pociąga siedem łyków mineralnej niegazowanej - bo to bardzo zdrowo. Wsypuje do miseczki siedem garści płatków. Garstek. I włącza telewizję, żeby nie jeść samotnie.

Potem łyka proszki: bioxetin - na chęć życia, geriavit - na się niestarzenie, nootropil - na metabolizm mózgu, encopirynę - profilaktycznie, i witaminę A+D3 (raka boi się strasznie).

Teraz najtrudniejsze wyzwanie: siadanie na sofie. Trzeba usiąść tak, żeby spodnie nie wpijały się w tyłek. Podciąga więc za kołnierz koszulę do góry, drugą ręką łapie za szew dżinsów w kroku i naciąga wszystko w dół, podsuwa łydkami siedzenie, po czym opada na sofę i składa nogi na taborecie. Rzadko się uda usiąść od pierwszego razu, więc powtarza czynności, aż czuje pożądany luz.

Równo o dziewiątej rozpoczyna pracę. "Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu..." - zaczyna czytać. I wtedy sąsiad z dołu włącza muzykę na cały regulator, jakby tylko czekał na ten moment. - Kto mi pisze to życie?! - jęczy Adaś do pustych ścian. Rozpoczyna się kolejny dzień świra.

Mag i Lars

Czy ty myślisz, że mi się serce nie kraje, jak słyszę ten jej płacz? Jak tam kopie nóżkami pod kocykiem w ciemnym pokoiku i zapłakuje się godzinami, a łzy jej płyną do uszu. Całe uszy ma mokre. A ja sobie powiedziałem, my sobie powiedzieliśmy, że nie i koniec. Nie będziemy jej nosić. Doktor Gerdmann powiedział, że trzeba wytrzymać ten płacz. Że to jest taki czas krzyku, po prostu taki czas, i jeśli tylko damy radę, to to się unormuje i ona będzie nareszcie przesypiać noce.

Co ty chcesz zrobić? Gdzie ty chcesz iść? Powiedz mi. Do tego baru za myjnią? Tego z głupimi różowymi neonami? Mówią, że znowu w nocy był nalot policji na ten paskudny "ściek" i wywlekali tych nienormalnych facetów, podobno piszczeli jak kobiety. Tam bardzo często zjawia się policja.

Mała kończy jutro pół roku. Jesteśmy we troje już pół roku. Wiele przeszliśmy. To bardzo ważny czas, przecież sam tak mówisz. Musimy się przygotować do rozprawy. Mecenas powiedział, że to może być już koniec. Ale powiedział "może", nie powiedział, że to będzie koniec. Gdyby dzisiaj policja wygarnęła cię z tego ścieku, wszystko byś zaprzepaścił. Wszystko.

My ciebie potrzebujemy. Zwłaszcza teraz. To ty powiedziałeś kiedyś, że bardzo byś chciał... Marzył... Żebyśmy mieli... Pamiętasz, kiedy to powiedziałeś? Zawsze powtarzałeś, że czujesz się od czterech lat, od czterech wspólnych lat, jakbyś zmartwychwstał. A od pół roku, kiedy jesteśmy z... Wiesz co? Dam jej się trochę napić. Przynieś, proszę, butelkę.

Ja wiem, do kogo chcesz zadzwonić po nocy. Do tego swojego znajomego, który gnije teraz w prywatnej lecznicy. Zgadłem, prawda? Nie? A kto wysyłał czeki do lecznicy? Może ja? Mówisz, że to się już skończyło? Mam się wzruszyć? Powiedzieć, że tak mi przykro, że... zgnił w lecznicy, że go zjadły grzyby, gronkowce, paciorkowce, beztlenowce. Ja wiem, że to historia z przeszłości. "Z prahistorii", jak zawsze mówisz. Ale ta prahistoria przeciąga się w teraźniejszość. Na nasze dzisiaj. Co chwila coś wyłazi.

Bo co? Uderzysz mnie? Tak? To uderz. Lepiej się poczujesz. Nie będziesz musiał wychodzić. Uderz mnie. Jak ci będzie wygodniej? Pięścią w twarz? W żołądek? Czy przewrócisz mnie i będziesz kopać? Kocham cię - kocham cię bardzo - kocham cię - kocham cię - kocham cię - bardzo cię kocham.

Jesteś? Dobrze. Ty wiesz, że ona zasnęła? Pierwszy raz zasnęła sama. Popatrz, jak cudnie wygląda.

Boguś

Glany, czarna kurtka, spodnie z podwiniętymi nogawkami. Na czole wytatuowane gotykiem dwa wyrazy: "Fuck Off". W ręku - stalowy pręt. Idzie przez osiedle, waląc prętem w budki telefoniczne i samochody. I drze się: - Wstawać, skurwysyny, to rewolucja! Słyszycie!

- Zamknij mordę! - odkrzykuje ktoś.

Na imię ma Boguś. Do wczoraj był normalnym chłopakiem z bloków. Zawodówka, browar z kumplami, w niedzielę kościół.

Dziś rano poczuł, że nienawidzi. Kogo? Wszystkich. Komórkowców, dresiarzy, szpanerów, ulizanych świń z list przebojów, dup z reklam, kurew z telewizji, skurwieli z banków, pojebanych księży, psychopatów z armii, rządu, policji i biznesu. Ruskich, Niemców i Amerykanów. Zwłaszcza Amerykanów. Ci skurwiele chcą być wszędzie, chcą wszystkim rządzić, wszędzie się wpierdalają. Nienawidzi tych ich gównianych restauracji, których teraz pełno. Nigdy w żadnej nie był i nigdy nie wejdzie. Na przykład McDonald. Nigdy do niego nie wejdzie. I naprawdę w dupie ma to, że mają tam darmowy kibel. Nigdy nie pójdzie nawet odlać się do McDonalda, nawet jak będzie miał superciśnienie. Woli już szczać na ulicy. Bo on po prostu nienawidzi tych skurwysynów.

Trzeba z tym skończyć. Trzeba rewolty. Trzeba wszystko rozpieprzyć.

Dlatego wytatuował sobie na czole "Fuck Off". Ten napis to wypowiedzenie wojny. Problem w tym, że świat tego nie zauważył. Mijają 24 godziny, od kiedy wyszedł na osiedle, a Oni ciągle o tym nie wiedzą. Nie pomaga rozwalanie budek telefonicznych ani samochodów. Nikt nie chce się do niego przyłączyć.

Na domiar złego ścigają go gangsterzy, którym zdemolował lexusa. Już byli w domu, zniszczyli wszystkie płyty matki z nagraniami Krawczyka. Jutro wrócą po 20 tysięcy złotych. Jak nie zbierze do rana tych pieniędzy, zabiją go. I skończy się wszystko, nie tylko rewolucja.

Przez najbliższą dobę Boguś będzie musiał podjąć więcej decyzji niż przez całe dotychczasowe życie. Wiele się dowie o ludziach i o sobie samym. Zobaczy w nowym świetle swych dawnych mistrzów: księdza, którego do parafii na bloki zesłał ponoć sam Jezus Chrystus, i nauczyciela rosyjskiego, alkoholika i komunistę. Zakocha się. I odkryje, kim naprawdę jest.

Na razie kartkuje tomik poezji Broniewskiego, który dostał od swego nauczyciela. Czyta na głos:

"Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka".

Broniewski niejednemu uratował życie.

Mała Metalowa Dziewczynka

Mała Metalowa Dziewczynka nie lubi Polski. Każdy wie, że Polska to głupi kraj, biedny i brzydki. Architektura brzydka, pogoda ciemna, temperatura zimna, nawet zwierzęta uciekły i schowały się w lasach. W telewizji złe programy, dowcipy niedowcipne, prezydent wygląda jak kartofel, a premier jak kabaczek. Premier wygląda jak kabaczek, a prezydent jak premier.

We Francji jest Francja, w Ameryce Ameryka, w Niemczech są Niemcy i nawet w Czechach są Czechy, a tylko w Polsce jest Polska. We Francji są bagietki, w Anglii grzanki, w Niemczech bułki, a w Polsce ciągle tylko ten chleb, chleb, chleb. We Francji jest bagietka, we Włoszech makaron, a w Polsce do dziś je się nie wiadomo czemu te kartofle.

Mała Metalowa Dziewczynka już od dawna zdecydowała, że nie jest żadną Polką, tylko Euro-pejką, a polskiego nauczyła się z płyt i kaset, które zostały jej po polskiej sprzątaczce.

- Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko Europejczykami, normalnymi ludźmi! - mówi Mała Metalowa Dziewczynka. Jej mama Halina (51 l.), z zawodu specjalistka przemieszczeń palet towarowych w przestrzeni sklepowej klasyczną metodą fizyczną, nie jest żadną mamą, tylko prywatną sprzedawczynią z Tesco. Przywozi na wózku widłowym towary do domu, a oni tylko pokazują, czego nie chcą, i ona odwozi to z powrotem. A teraz tylko przypadkiem stoi przy kuchni i gotuje leczo (różne takie flupsy z papryką i spermą węgierskich kosmitów, zobacz również: zupa tygodnia, zupa miesiąca, niemarnowanie, II wojna światowa, głód). Bo takie ma hobby. Ta gruba kobieta, która przegląda wyciągnięte z makulatury pismo "Nie dla ciebie", to nie jest ich sąsiadka Bożena, tylko prywatna rozdawaczka ulotek. Przynosi im do domu przejście podziemne i tu rozdaje ulotki. A teraz zrobiła sobie tylko przerwę i wypełnia psychozabawę z magazynu. Czy jesteś spontaniczną wycieczkowiczką, ciepłolubną domatorką, seksowną wampirzycą, zapracowaną pracoholiczką, fantazyjną wichrzycielką, niepoprawną globtroterką, grubą świnią czy przecenioną mrożoną pangą z Kerfura.

A ta staruszka na wózku inwalidzkim, ciągnąca za sobą po wykładzinie splątane warkocze i pajęczyny, to właśnie nie jest jej babcia, tylko sprzątaczka. Jest taka stara i przezroczysta, bo przyjechała dziś tym wózkiem prosto z Ukrainy. Opowiadała ciągle o wojnie i jak pojechała na ten obóz koncentracyjny. Trochę zrzyna z czterech pancernych i psa i Allo allo, ale niech jej tam. W końcu jest postmodernizm.

- Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko normalnymi ludźmi! - mówi z przekonaniem Mała Metalowa Dziewczynka. - Do Polski przyjechaliśmy tu z Europy po bio-prawdziwe dobre ziemniaki z prawdziwej ziemi, a nie te wodniste z Tesco, a polskiego nauczyliśmy się z płyt i kaset! I między nami dobrze jest. I między nami dobrze jest!

* Są bohaterami współczesnych dramatów napisanych w ostatnich 20 latach. Wykorzystano cytaty z następujących sztuk:

Andrzej Stasiuk, "Noc. Słowiańsko-germańska tragifarsa medyczna" (2005); Janusz Głowacki, "Antygona w Nowym Jorku" (1992); Tadeusz Słobodzianek, "Nasza klasa" (2009); Marek Koterski, "Dzień świra" (1999); Ingmar Villqist, "Beztlenowce" (2001); Przemysław Wojcieszek, "Made in Poland" (2004); Dorota Masłowska, "Między nami dobrze jest" (2008).



Roman Pawłowski
Gazeta Wyborcza Duży Format
4 stycznia 2010