Ból i chwila
Trzy kolory - czerwony, biały i czarny. Śmierć zawiera się w tych barwach i ograniczona przez nie, czy też wyznaczona, dopełnia się powoli kropa po kropli. "Nowohucka telenowela" stała się podstawią scenariusza scenicznej wizji Pawła Kamzy o umieraniu.Kobieta (Edyta Torhan) jest fryzjerką, ale również wróżbitką, jej mąż taksówkarzem (Tadeusz Ratuszniak), a jego brat (Mateusz Janicki) powrócił z Japonii, gdzie uciekł zakochany w bratowej. Otrzymują spadek, co jest klasycznym sposobem zebrania rodziny i zawiązania akcji. Oczywiście jest jeszcze listonosz (Tomasz Radwaniec) przychodzący pytać o rady. Wraz z nim, pewnego razu, przychodzi wiadomość o chorobie.
Opowiedziana na jednym wdechu fabuła istnieje w spektaklu w formie scen rodzajowych. Od konkretnych sytuacji, rozgrywanych blisko publiczności, przy białym stole z akwarium, w pewnym momencie przechodzimy w „czystą” fantazję. Czerwone pasy na podłodze kierują nasz wzrok w głąb sceny, gdzie widzimy dziewczynę (Olga Szostak) ubraną w czarny strój z czerwonymi dodatkami. Sunie niczym na łyżwach wśród dźwięków kapiących z fortepianu. Wizje przedstawione widzowi zaskakują niezwykłością, surowością i pięknem.
Kolejne fazy umierania wiążą się z bólem, cierpieniem i poniżeniem. Ciało staje się gnijącym mięsem. Pewność, że da się nad nim zapanować znikła i kolejne chwile są tylko historią o spadaniu. Opowiedziane szczegółowo i bez przysłon silnie działają na widza, ustawionego na równi z bliskimi kobiety. Na początku spektaklu aktorzy, muzycy siedzą wokół białego stołu z akwarium. Nie ma w nim nic oprócz dwóch, małych głów jelonków. Woda wykrzywia ten obraz i powiększa również brak Czarnej Molinezji. Ryba ma według wierzeń wchłaniać i neutralizować złą energię.
Pieśni ludowe to jedyny komentarz sytuacji. Każde rzeczywiste zdarzenie wydaje się znajdować nich odbicie. Duet skrzypiec i śpiewu jest kolejnym wyraźnym elementem spektaklu, tworzącym z całej sytuacji rytuał, przypominający po części czuwanie przy zwłokach, a po części Zaduszki.
Spektakl stworzony poprzez obrazy, światło i muzykę ludową opowiada oszczędnie o umieraniu. Nie zalewa nas cierpieniem, ale wręcz przeciwnie odciąga, ku wizjom stającym się kompensacją bólu ukazywanego w scenach rzeczywistych. W ostatniej scenie stała zasada zostaje odwrócona. Obraz rodzinny z ustawionym białym kredensem, lodówką, wszystkimi członkami rodziny stoi nam przed oczami. Widzimy wielki kosz jabłek, który zostaje przewrócony i owoce rozsypują się po scenie. Słyszymy, że niebo jest na ziemi i wydaje się, iż istotnie jest w tym idealnym obrazie. Trwa to zaledwie chwilę i gaśnie. Wizja dana nam, aby się nią sycić do granic możliwości przez cały spektakl teraz trwa zaledwie kilka minut. Zostaje tylko rzeczywistość.
„Moja Molinezja” to wyobraźnia, ratująca od cierpienia, dająca piękne wizje ładu i porządku w trzech kolorach, na tyle chłodne, aby nie rozczulać się, a poczuć ulgę. Paweł Kamza stara się opowiadać o rzeczach otaczających i poruszających każdego. W stworzonej opowieści bliskie, poprzez realność wyjętą z książki Renaty Radłowskiej, istnieje wspólnie i nierozdzielnie z daleką fantazją. Staje się ucieczką, która może trwać tylko przez chwilę.
Justyna Stasiowska
Dziennik Teatralny Kraków
3 grudnia 2009