Bonnie i Clyde

Od czasu debiutu Jana Klaty nie byliśmy świadkami tak triumfalnego marszu żadnego artysty przez polski teatr i krajowe festiwale. A reżyserka Monika Strzępka i dramatopisarz Paweł Demirski pracują razem od 2007 roku. Podpisali się wspólnie pod ośmioma przedstawieniami; wałbrzyskie przyjmowaliśmy na kolanach, z innych drwiliśmy. Bania z zaszczytami, pieniędzmi i laurkami rozbiła się nagle dopiero tej jesieni.

Najpierw był wakacyjny przegląd ich wałbrzyskich przedstawień w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, potem Grand Prix gdyńskiego R@Portu dla "Niech żyje wojna!", wreszcie przyznana w Krakowie główna nagroda na Boskiej Komedii za spektakl "Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej". W nowym roku posypią się pewnie kolejne nagrody. Cztery lata walki i pracy pary kończą się w blasku fleszy.

Miłość i wojna

Dzieje duetu są również historią o miłości. I rebelii. Widzę przebraną w zielony dres Strzępkę i widzę Demirskiego, brodatego chudzielca w kaszkiecie, jako bohaterów filmu "Bonnie and Clyde" o parze outsiderów, która rzuca wyzwanie społeczeństwu.

Zaczęło się tak: gdzieś w połowie mini onej dekady on był dramaturgiem w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, pomysłodawcą Szybkiego Teatru Miejskiego, bliskim współpracownikiem Michała Zadary. Ona, córa Rzeszowszczyzny, skończyła warszawską reżyserię, pracowała w Bydgoszczy i Czeskim Cieszynie. Ówczesny dyrektor Wybrzeża Maciej Nowak przywiózł ją nad morze jak wielu innych reżyserów przed nią. Zrobiła u niego monodram "Szeks show". Nie wiem, czy skojarzył ich szlagier ze "Skrzypka na dachu" "Matchmaker, matchmaker make me a match...", w każdym razie między młodymi artystami zaiskrzyło. Okazało się, że mają podobne poglądy na teatr i politykę, że chcą dowalić neoliberalnemu establishmentowi. Kończy się melodramat i zaczyna ostra teatralna jazda.

W ramach prezentu urodzinowego dla Demirskiego Strzępka ściąga przy ludziach bluzkę w sekretariacie teatru. Demirski oblewa szklanką whisky krytykującego Strzępkę dyrektora. Reżyserka ma kłopoty prawne z tłumaczką Hanną Szczerkowską po wystawieniu w Jeleniej Górze "Honoru samuraja" Rappa (protestowała ona przeciw dopiskom do oryginalnego tekstu sztuki, sąd wydał zakaz eksploatacji spektaklu); dramatopisarz w proteście przeciw usunięciu z Wybrzeża Nowaka oddaje władzom samorządowym nagrodę dla "młodego twórcy". Zaczynają pracować razem. Znajdują braterskie dusze w środowisku "Krytyki Politycznej". Radykalizują się. Demirski zmienia styl swoich dramatów, Strzępka - styl reżyserii. Chcą być polskimi Dariem Fo i Franką Ramę.

Przygotowują premiery we Wrocławiu, w Wałbrzychu, Jeleniej Górze, Opolu. Ona dla niego rezygnuje z wystawiania innych autorów, on ze współpracy z innymi reżyserami. Rodzi im się synek Jeremi. Poza teatrami ściany zachodniej nikt nie proponuje im pracy. W Warszawie, gdzie mieszkają, są nikim. Zdegustowani grożą emigracją do Berlina i kupnem mieszkania na lewicowym Kreuzbergu. Żałoba, po katastrofie smoleńskiej i przesunięcie jednej z premier o pół roku nadwyrężają ich domowy budżet. Piszą o tym felieton na stronach "Krytyki Politycznej". Demirski krzyczy publicznie, że nie ma sensu zajmować się umarłymi dramatopisarzami, troszczmy się o żyjących. Strzępka z nienawiści do zacementowanej sceny politycznej była gotowa głosować na Jarosława Kaczyńskiego. Żalą się, że muszą tracić czas na jałowe dyskusje z polskim "inteligenctwem", które nic nie zrozumiało z doświadczeń ekonomicznych i politycznych lat 90.

Ich teatr powstał ze świadomego rabunku - okradania elit, mediów i społeczeństwa z najbardziej wyświechtanych przekonań na temat naszej przeszłości, bieżącej polityki i sztuki. Zrabowane aksjomaty wykorzystują potem bezkarnie przeciwko nam. Wyolbrzymiają naszą głupotę, bierność i strach przed polityczną zmianą. Okradają nas z dobrego samopoczucia, że Polska jest, jaka jest, i należy do nas. Wrocławskie "Dziady. Ekshumacje" z 2007 roku dobijały truchło romantyzmu pośród budek z kebabem. "Śmierć podatnika" z tego samego roku była opleciona wokół pomysłu, by z wyspy - raju podatkowego - emigrował jedyny podatnik, więc sypie się cały system ekonomiczny bananowej republiki. Opolska "Opera gospodarcza dla pięknych pań i zamożnych panów" (2008) dobierała się do instytucji charytatywnych, oskarżała postsolidarnościowe środowiska o przymykanie oczu na produkcję biedy. Późniejsza o rok jeleniogórska "Sztuka dla dziecka" była anarchistycznym political fiction, działa się w Europie, w której II wojnę światową wygrali faszyści.

Każde z tych przedstawień miało jakiś feler, który rozbraja! ich niszczycielską moc. A to lokalne serialowe gwiazdy brzmiały niewiarygodnie w antykapitalistycznych filipikach, a to publiczność nie podjęła dialogu. Wałbrzyskie realizacje okazały się jednak bezdyskusyjnymi sukcesami: "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł" (2007), "Diamenty to węgiel, który zabrał się do roboty" (2008), "Niech żyje wojna" (2009), wreszcie "Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej" (2010). Z dwóch ostatnich zostaną fundamentalne obrazy klucze. "Andrzej" zaczyna się od sceny pogrzebu Andrzeja Wajdy. Kazimierz Kutz i Krystyna Janda zatruwają się na stypie nieświeżą sałatką i umierają w niesławie, wcześniej Kutz liże buty Leszkowi Balcerowiczowi. "Niech żyje wojna!" pokazuje, jak 3 sierpnia 1944 roku nagi premier Mikołajczyk, wygrażając pięścią, skacze do oczu Stalinowi.

Demirski i Strzępka nie ukrywają, że ich teatr jest robiony z uczuć niefajnych: złości, nienawiści, chęci rewanżu, zazdrości. Są wobec publiczności napastliwi, wobec autorytetów wulgarni, wobec krytyki złośliwi. Złości ich, że polska inteligencja zwolniła się z myślenia, zaakceptowała neoliberalny ład. Premier Wielki Kaszub jest dla nich bardziej niebezpieczny od szalonego dyktatora z Żoliborza.

Lepsze jutro było wczoraj

Co przed nimi po deszczu nagród? Muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy teatr jest dla nich celem, czy pretekstem. Czy spór polityczny jest także sporem estetycznym? Ustawianie się nadal w roli twórców prześladowanych będzie zakłamywaniem rzeczywistości. Hipokryzją byłoby też żądanie, by walczący lewicowy teatr spotykał się z hurraoptymistycznym odbiorem. Ale ich zaczepne teksty i spektakle mogą przywrócić dyskusję między artystami nie tylko z ich pokolenia. Nadal chcą zadzierać ze wszystkimi. We wrocławskim Teatrze Polskim pracują nad utworem o gejach kibicach. W Chorzowie planują "Operetkę położniczą" ulepioną z ich traum powstałych w wyniku kontaktów z polską służbą zdrowia.

Powinni szybko zrobić film. Pokazać, czym może być sztuka na gorąco, nauczyć polskich filmowców publicystyki bez udawania, że nie jest publicystyką. Film Strzępki i Demirskiego byłby pewnie skrzyżowaniem ich teatralnych doświadczeń z prowokacjami Borata i dokumentami Michaela Moore\'a.

Najtrudniej będzie im utrzymać wiarygodność jako krytykom systemu, bo teraz będą mainstreamem. Wezmą odpowiedzialność za dziesiątki naśladowców ich formuły uprawiania teatru. Doradzałbym więcej autoironii, wprowadzenie do repertuaru tekstu, który dowalałby ich środowisku. Gdyby tak pokazali chłopaków z "Krytyki Politycznej" wykorzystujących intelektualne protezy do wyrywania lewicowo zorientowanych dziewczyn... A może sukcesem byłaby sztuka "Dzieje Kowalskiego" o ikonie polskiego teatru, bon vivancie i mentorze polskiej lewicy, który bierze w Belgii gejowski ślub i adoptuje dziecko, zasypując znajomych prośbami o porady w sprawie pieluch? Albo scenariusz, w którym Demirski traci w zamachu obie ręce i głos, próbuje pisać teksty, uderzając nosem w klawiaturę, a oskarżająca go o seksizm Strzępka przenosi się z dzieckiem do redakcji "Przekroju". Podczas gdy ja się bawię z Jeremim, redaktorzy Sieradzki, Nyczek i Wakar leniwie przekomarzają się z reżyserką o pryncypia.



Łukasz Drewniak
Przekrój
27 grudnia 2010