Brakuje mi rutyny

"Właściwie nie mam przerw. 10, a nawet 11 miesięcy w roku jestem poza Polską i pracuję. To jest bardzo samotny zawód. Za granicą staram się wynajmować mieszkania, bo wtedy mam jakąś namiastkę domu. Ale brakuje mi rutyny dnia codziennego, która daje poczucie stabilizacji" - mówi polska sopranistka Aleksandra Kurzak

W połowie sierpnia odbyła się premiera pani płyty wydanej przez legendarną wytwórnię Decca. Nagrywali w niej najwięksi muzycy operowi i nie tylko. Pewnie już wcześniej pojawiały się propozycje wydania płyty, ale pani czekała.

Owszem. Od kilku lat, ale konsekwentnie je odrzucałam. Nie ma co ukrywać, że marzyłam o albumie w wytwórni Decca. Peter Mario Katona, dyrektor Opery Królewskiej w Londynie, mój mentor, też radził mi, by poczekać. Powtarzał: przyjdzie taki czas, że sami się do ciebie odezwą.

I odezwali się.

Ten kontrakt jest spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Jestem pierwszą polską wokalistką, która nagrała u nich płytę. Znalazłam się w wytwórni, dla której nagrywały takie gwiazdy, jak Renata Tebaldi, Luciano Pavarotti czy Renee Fleming. Testem bardzo szczęśliwa.

Śpiewa pani na płycie Rossiniego, Mozarta, Donizettiego. Wybrała pani swoje ulubione arie?

Wybrałam te, które należą do mojego repertuaru. Na początku był pomysł, by skupić się tylko na jednym kompozytorze. Miałam śpiewać arie Rossiniego, bo z tym kompozytorem związany jest przełom w mojej karierze. W 2008 roku wystąpiłam w Londynie w jego bardzo mało znanej operze "Matilde di Shabran" u boku świetnego tenora z Ameryki Południowej Juana Diega Floreza, który już od kilku lat nagrywa dla wytwórni Decca. Producenci zaczęli mnie obserwować. Dyrektor firmy Paul Moseley przyjechał na premierę "Traviaty" i po tym spektaklu uznał, że jednak nie będziemy skupiać się na jednym kompozytorze. Że lepiej będzie, jeśli zaprezentujemy kilka stylów z różnych epok. Tak powstało swoiste "the best of", zaczerpnięte z różnych oper, które mam w repertuarze.

Zabawiła się też pani arią ze "Strasznego dworu" Moniuszki.

To był pomysł wytwórni. Uznano, że to ważne, by pokazać, skąd jestem, jakie są moje korzenie. Ta aria budzi zachwyt u kolegów z branży - i u słuchaczy. Hiszpanie na przykład są zachwyceni Moniuszką, o którym po raz pierwszy usłyszeli.

Nie jest łatwo przebić się z polskimi kompozytorami za granicą?


No nie. Ale w tym roku miałam w mediolańskiej La Scali swój recital. Dużą jego część postanowiłam poświęcić polskiej muzyce. Zaśpiewałam pieśni Chopina, Paderewskiego, Luto-sławskiego, Karłowicza, Moniuszki, ale także Niewiadomskiego, Różyckiego czy Żeleńskiego, czyli kompozytorów mało znanych także polskiej publiczności. Było to ryzykowne, ale wieczór zakończył się sukcesem.

Własny wieczór w La Scali to chyba też nie jest oczywista oczywistość?

To wielkie wyróżnienie, przytrafia się nielicznym.

W "Traviacie" śpiewała pani partię Violetty, która w interpretacji Mariusza Trelińskiego jest celebrytką. Pani też się nią staje. Wywiady i sesje w kolorowych magazynach, programy telewizyjne. Nie przeszkadza pani medialny zgiełk?

Przeciwnie. Na razie bardzo mi się to podoba. Opera ciągle jest postrzegana jako coś bardzo elitarnego. Widzowie mają w pamięci spektakle operowe sprzed lat. Statyczne, nudnawe. Tymczasem świat opery bardzo się zmienił. Od śpiewaków dziś wymaga się nie tylko świetnego głosu, ale i wspaniałego aktorstwa, dobrego wyglądu. Nadal najważniejsza jest muzyka, bo w niej zawarte są emocje, to ona nas porusza. Ale opera to też teatr, który musi zaciekawiać i korespondować z tym, do czego współczesny widz jest przyzwyczajany przez inne dziedziny sztuki. Myślę, że Mariusz Treliński zrobił rewolucję w polskim teatrze operowym. I to rewolucję zakończoną sukcesem.

Trelińskiemu zarzucano jednak, że podporządkowuje muzykę widowisku.


Ja tego tak nie odbieram. Każdy z realizatorów przedstawienia zawsze walczy o swoje. Ja także. Jeśli mi coś przeszkadza w jak najlepszym wykonaniu danego fragmentu, nie odpuszczam. Ale oczywiście wszystko powinno odbywać się w granicach rozsądku. Najtrudniejsze jest zgranie wieku śpiewaka z wiekiem postaci, którą "śpiewa". Niektóre bohaterki to piętnastolatki, a ich partie wokalne napisane są na dramatyczny rodzaj głosu. Z takim trzeba się urodzić, a potem trochę poczekać i pozwolić mu dojrzeć. W przeciwnym razie można się raz na zawsze pożegnać z zawodem.

I kto to mówi? Trzydziestoparoletnia śpiewaczka, która już od jakiegoś czasu śpiewa główne partie. Wracając do celebrytów, przed laty gwiazdy operowe budziły zainteresowanie nie tylko wśród miłośników opery. Życiem Marii Callas ekscytowali się nie tylko bywalcy La Scali czy Metropolitan.

W Polsce słowo "celebryta" budzi głównie negatywne skojarzenia. Może pora to zmienić?

Jakiś czas temu w "Vanity Fair" opublikowano sesję mody, w której modelami byli śpiewacy operowi.

To były naprawdę piękne zdjęcia. Dzięki takim akcjom określenie "celebryta" może nabrać innego znaczenia. Chyba byłoby nieźle, żeby były to osoby, które w swoich dziedzinach coś osiągnęły, a ich umiejętności poparte są wiedzą i ciężką pracą. Dla opery kostiumy projektują wielcy mistrzowie, tacy jak Lacroix czy ostatnio Prada.

Mówi pani o ciężkiej pracy. Zmusiła panią do niej pani mama Jolanta Żmurko, także śpiewaczka operowa?

Mama do niczego mnie nie zmuszała. Oboje rodzice są muzykami, więc był to dla mnie naturalny wybór. Ponoć już jako kilkumiesięczne dziecko uwielbiałam oglądać w telewizji niedzielne poranki symfoniczne. Z otwartą buzią potrafiłam przez godzinę patrzeć na dyrygującego Karajana i nic i nikt nie był w stanie mnie od tego oderwać.

Może bała się pani Karajana? Potrafił budzić grozę.


Tego nie pamiętam. Wychowałam się w kulisach teatralnych, ale w wieku siedmiu lat zaczęłam naukę gry na skrzypcach. Rodzice mieli wielu przyjaciół wśród skrzypków, którzy zachęcali mnie do tego. W latach 70. wyjeżdżali na intratne tournee za granicę. Wydawało się, że to mi zapewni dobrą przyszłość. Poświęciłam 12 lat temu instrumentowi. Dzień w dzień nawet po kilkanaście godzin w szkole.

Po to, żeby rzucić skrzypce dla śpiewu. Nie żal pani dzieciństwa?

To nie były stracone lata. Zaprocentowały podczas studiów na wydziale wokalnym. Z wielu przedmiotów byłam zwolniona, bo zaliczyłam je wcześniej. Dzięki temu moje studia szły szybciej niż kolegów, którzy przychodzą na uczelnię bez muzycznego przygotowania. A dzieciństwo i tak miałam bardzo fajne. Ciepły dom, kochających rodziców. Czego można chcieć więcej ?

Na przykład tego, żeby mama nie była jednocześnie naszą nauczycielką. Pani była i jest uczennicą swojej mamy. Pech?

Szczęście. Nie jest to łatwe, ale myślę, że nam się udało. Może dlatego, że nasza relacja nigdy nie była typowa. Moja mama była i jest moją największą przyjaciółką. Zwierzam się jej ze wszystkiego. I to niestety ona obrywa najczęściej, kiedy mam zły humor albo coś idzie nie tak. Czasami trochę się stawiałam, ale szybko się okazywało, że to mama miała rację.

Głos to delikatny instrument. Wiele karier załamało się przez zły dobór repertuaru, nadmierne eksploatowanie i przeciążanie głosu.


Byłam bardzo osłuchana z muzyką. Miałam ten sam rodzaj głosu co moja mama, kiedy zaczynała karierę. Wiedziałam, co jest dla mnie dobre, a co nie. Nie podejmuję ryzykownych kroków. Nie rzucam się na role, które nie są dla mnie. Odwołałam nawet kilka już podpisanych, bardzo ważnych kontraktów. Metropolitan czy Opera Królewska planują sezon z kilkuletnim wyprzedzeniem i w związku z tym istnieje ryzyko, że za kilka lat śpiewak nie będzie w stanie wywiązać się z podpisanej umowy. Może być już w zupełnie innym miejscu. To obustronne ryzyko wpisane w ten zawód.

A jak to się stało, że zadebiutowała pani w Metropolitan Opera? Nikomu wówczas nieznana śpiewaczka z Polski.

Po latach dowiedziałam się, że zawdzięczam to dyrektorowi Opery Królewskiej, który usłyszał mnie w 2000 roku w Los Angeles podczas konkursu organizowanego przez Placida Dominga.

Podczas którego nie odniosła pani sukcesu.

To był jedyny konkurs, w którym nawet nie weszłam do finału, nie mówiąc o nagrodzie. Ale paradoksalnie okazał się najważniejszym w mojej karierze, bo w jury zasiadali nie pedagodzy, ale dyrektorzy najważniejszych teatrów operowych świata. I jak to zwykle w świecie operowym bywa, jakaś śpiewaczka się rozchorowała i potrzebne było zastępstwo. W skrócie: po czterech latach miałam przesłuchanie w Hamburgu, potem kolejne w Londynie. Dostałam główną rolę w kolejnym sezonie, co w świecie operowym oznacza "jutro", a trzy miesiące po londyńskim przesłuchaniu, we wrześniu, dostałam propozycję z Nowego Jorku na... listopad.

W Hamburgu jest wyjątkowa szkoła śpiewu? Dlaczego tam chciała się pani kształcić?

Znowu przypadek. Po wygraniu Konkursu Moniuszkowskiego w 1998 roku dostałam stypendium Aleksandra Gudzowatego. Na konkursie poznałam profesorkę z Hamburga, która zaproponowała, abym poszerzyła niemiecki repertuar i podszkoliła się w języku ważnym dla opery. Równolegle dostałam się tam do studia operowego, a po dwóch latach otrzymałam etat w operze hamburskiej.

Ma pani wszystko: karierę, sukcesy, wspaniałą przyszłość. Ale ważna też jest prywatność. Mama po pani urodzeniu na dwa lata straciła głos. To wystarczająco mocne ostrzeżenie, żeby nie ryzykować?

Byłam wcześniakiem. Nie dawano mi wielkich szans na przeżycie. Mama bardzo to przeżywała i pewnie dlatego nie była w stanie śpiewać. To była dramatyczna sytuacja. Zupełnie straciła głos. Miała zostać wyrzucona z Akademii Muzycznej, ale na szczęście jakoś się wybroniła na poprawkowych egzaminach. Odzyskiwała głos bardzo powoli, po pół tonu, pojedyncze dźwięki, a przecież miała niesamowicie dużą skalę. Musiała sama od początku nauczyć się śpiewu. Może dlatego jest teraz tak dobrą nauczycielką?

Boi się pani, że mogłoby panią spotkać coś podobnego?

Nie, w ogóle o tym nie myślę. To był przypadek. Wiele śpiewaczek ma dzieci, rodziny i w niczym im to nie przeszkadza.

Co pani robi, kiedy pani nie śpiewa?


Niech pomyślę... właściwie nie mam przerw. 10, a nawet 11 miesięcy w roku jestem poza Polską i pracuję. To jest bardzo samotny zawód. Za granicą staram się wynajmować mieszkania, bo wtedy mam jakąś namiastkę domu. Ale brakuje mi rutyny dnia codziennego, która daje poczucie stabilizacji.

Strach spytać: co dalej?

Takie pytanie zadał mi mój tata, kiedy cztery lata po zakończeniu studiów zaśpiewałam w Metropolitan Opera. Mój pierwszy gościnny występ odbył się na najważniejszej operowej scenie świata. Tata żartował, że teraz został mi już tylko Księżyc do podbicia. Po premierze rozmawiałam z pewnym śpiewakiem, który zapytał mnie, ile mam lat. Kiedy usłyszał, że 27, nie mógł uwierzyć. Miał ponad 50 lat i to był jego pierwszy występ w operze Met.

Czyli lepiej nie pytać, co dalej?

Może lepiej będzie, jeśli powiem, co bliżej. Ten sezon zapowiada się pięknie. Najpierw Los Angeles, ale będzie i Met, La Scala, Opera Królewska, Opera Wiedeńska i Warszawa. W Teatrze Wielkim w październiku po raz pierwszy zaśpiewam tytułową partię w "Łucji z Lammermooru". To wielka dramatyczna rola, bardzo się na nią cieszę

***
Aleksandra Kurzak - 34 lata, urodzona w Brzegu Dolnym śpiewaczka operowa, sopranistka. Debiutowała w Operze Wrocławskiej rolą Zuzanny w "Weselu Figara". Od 2001 do 2007 roku była związana ze Staatsoper w Hamburgu, gdzie występowała między innymi w rolach Królowej Nocy w "Czarodziejskim flecie" i Blondy w "Uprowadzeniu z Seraju". W wieku 27 lat zadebiutowała w dwóch najbardziej prestiżowych operach świata: Metropolitan Opera w Nowym Jorku oraz Operze Królewskiej w Londynie. Występowała także na scenach Chicago, Salzburga, Barcelony, Helsinek. Ostatnio mogliśmy ją oglądać w Polsce jako odtwórczynię głównej roli w "Traviacie" w inscenizacji Mariusza Trelińskiego. Jako pierwsza Polka podpisała kontrakt z prestiżową brytyjską firmą fonograficzną Decca. W sierpniu do sklepów trafił owoc tej współpracy - debiutancki album "Gioia".



Katarzyna Janowska
Przekrój
13 września 2011