Brawo wy

Po zwierzeniu promocyjnym (Paweł Demirski, "Kobieta mnie bije", rozmawiał Dawid Karpiuk, "Newsweek" 2014, nr 51) wyglądało, że będzie wystękane, że dramaturg sam przybił facepalma, a reżyser jedzie na oparach, że "ja nie wiem, nie wiem" i strach patrzeć, bo się wyda, a jak wyjdzie kiepawo, to "przecież mówiłem".

Tylko po co się krygować. Co najmniej jakbyśmy wcale nie wiedzieli, że się kroi boski iwent i że nie ma innej opcji. Właśnie: nie ma opcji. Jest preszer na twórców, bo skoro tak, skoro są metką i gwarancją, to płacę i wymagam, i nie ma przeproś, ma być Strzępka & Demirski. Rozpieścili widownię, to teraz mają. Po to PR-owe sorry na wszelki wypadek. Są w formie, czyli jeszcze mogą być w dupie. Strach był, że dojdzie do klęski urodzaju. Pisarz odlot, reży odlot, casting pełen odlot - no to się nie mogło udać. Byłoby überprzyjemnie, czyli pogadaj mi do ręki. Za poprzednim podejściem nie wyszło (Frljić), to czemu miałoby wyjść teraz. A tu co, bardziej niż über, w deskę, propsy. Kto zdolnemu zabroni?

Miejscem imprezy jest inferno underground, skąd można oblukać korzenie od spodu. To na pewno piekło, bo się tam kwitnie przy kserze. Kserowanie jest tu chyba metaforą nieoryginalności w tym, jak się żyje. W "Bitwie warszawskiej 1920" był open space po spalonej filharmonii, ale "nie o tym była ta scenografia", akcja też się działa u Diabła na chacie. Tytuł nowego spektaklu mówi jakby tak: jestem w czarnej dupie (nie-boska), ale spokojnie, wszystko wykabluję (BOGU!). Nie trzeba się bać otchłani, że będzie po śmierci: już jest. W stosunkach zawodowych i w ogóle społecznych. "Powiedzmy to sobie wprost: są lepsi i gorsi, i my, tak się składa, jesteśmy ci lepsi" (cyt. za Demirski, "Klątwa"). Czyli piekło to inni. Scenariusz może być pogięty narracyjnie, bo w morale jest przejrzysty: walka klas i żeby jej w końcu nie było. Paweł Demirski wie, co robi, gdy "dobre domy" obrabia w Krakowie. Będzie z tego już trylogia: "Bitwa", "Klątwa", "Kablowanie" (aka "WSZYSTKO POWIEM"). Na razie samo inferno, a więc teraz by wypadał czyściec. Są zaczątki: "nie-boska" upomina się o nasze i wasze prawo do wyrazu uczuć. S&D przy "Bitwie" dowiedli, że Anna Radwan rozbije bank, gdy ją puścić na przodek z monologiem. Jej posthipstowy spazm w sprawie dopuszczalności histerii: <3.

"nie-boska" byłaby spadem po koledze, a budowanie na cudzym failu - złą karmą, gdyby jej nie wziąć sposobem. Jest po męsku, po rapersku: dissujemy. Przy widowni mebel zwierzeń, na którym leżąc, dwoje aktorów, w tym jeden z Oświęcimia, "się odsłania" z nazwiska i wyraża ogólny dystans. Znamy, znamy? Egzaltowana BEZKOMPROMISOWOŚĆ. Heheszki z przedramaturgini ds. kolonialnych ("kobieta, która zajmuje się na przykład Afryką") zawsze spoko. Kwestia jest żydowska. Jak wybrechtać okołosemicką w Polsce paranoję bez zostania żydożercą? Na przykład postawić karuzelę przy murze z pleksy ("nie ma, że nie widać"), żeby było gdzie się wieszać. Paranoja jest goła, ale tego nie wie i trzeba ją skrzywdzić. To będzie paranojobójstwo, nie antysemityzm. We ain't gonna stand shit (cyt. za Adele). Chyba że Żydzi mogą być na tym Bug-Odra (cyt. za Demir) wyłącznie obsesją, anty albo filo. Jak homoseksualizm, ciąże, gluten, pochodzenie klasowe i inne odciski do nadepnięcia. To już dobra, dobra, "to ja zagazowała Żydów" (cyt. za motto do spektaklu z "4:48"). Zadowoleni?

Logiczną kontynuacją beczki z przedramaturgii jest beczka z dyskursu, z doktoratów na kulturoznawstwie. Niby spoko, ale jednak się namachałem, żeby to mieć, ten doktorat, więc trochę łyso, gdy obecnie mam się jakby wstydzić. Naukowczynie same sobie nawarzyły, ja wiem, tym noszeniem dupy wysoko, sapaniem metafizycznie i byciem lepszymi, więc się teraz im wyrówna. Ale przyganiał sejtan rukoli. Być wyniosłe artystki też umią i niektóre też dostają za to stopnie przed nazwisko, ale tę słabszą wersję, "w zakresie sztuki", rozumiecie, no to dogadują.

U Strzępki sednem jest mówienie i bardzo fajnie, że jego workinprogressową wersję tydzień sprzed premiery wydrukowano we firmowym zinie (cute bezszeryfowym krojem). Tekst jest wciągający, ale niegładki i trzeba się skupić lub doczytać w domu. Nie jest to "coś zupełnie nowego", jakaś bardzo odmieniona demidrama, ale nie ma takiej potrzeby. "nie-boska" jest w sumie, można powiedzieć, zwrócona vintage do widowni, nakokszona w poetyce dawniejszych "Parafraz", gdy się samplowało Brechta, Czechowa i tak dalej. Ale mamy jak w banku, że nie będzie suchej bułki, że się nam nie skąpi i że się najemy, i że będzie nas obchodzić, i "patrz, co oni robią", JAK ONI ŚPIEWAJĄ! (Orcio, "Creep", <3). Feata przed przerwą zrobił Zygmunt Krasiński. Kiedy on rymował, wszyscy mieli równo poziewane. Rzeczy mu przestały działać w tekście, wypsikała się "szlachecka metafora". Krasiński nie żyje również w sensie językowym.

Spektakl adwentowy, nie tylko z racji premiery przed świętami. Nawet bym powiedział "rekolekcyjny". Może wywołać rachunek sumienia. Choćby scena awantury w knajpie, jazdy po kelnerce, bycia GOŚCIEM. Esencja kapitalistycznych stosunków dziobania: mam, wymagam, a w ogóle to klękaj przede mną. Kto zobaczy ten gangbang na Marcie Ojrzyńskiej, ten się potem zastanowi. Takie otrzeźwianie szanuję.

Respekt dla wykonujących, którzy na tym koncercie są zespołem. Wcielają się, z drgawkami and all, ale nie że ktoś coś nam wmawia. Nie ma tak, że "się umówmy" na "to znaczy to", a tutaj, patrz, postać i wierz albo nie. Bardzo byłem ciekawy Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik; już ją, aktorkę psychologiczną, widzieliśmy w niepsychologicznym przedstawieniu brechtowskim ("Piekarnia"). Do bycia, jak zawsze, świetną nie musi być, tym razem, gwiazdą. Tylko chwila, Hajewska nigdy nie gwiazdorzy, zachowuje się na scenie tak, jakby w ogóle nie było w teatrze opcji celebryckiej. I ma takie dialektyczne szczęście, że za to niegwiazdowanie chce się nosić ją na rękach. Wśród nieinwazyjnych aktorek jest tą docenioną. Tego wieczoru wszyscy dali czadu, really. I nie mogę powiedzieć, że na przykład Majnicz bardziej.



Maciej Stroiński
Maciej Stroiński blog
27 grudnia 2014