Bulwar Zachodzącego Słońca, czyli rzecz o przemijaniu

Blichtr showbiznesu, imponująca scenografia, dynamiczne sceny zbiorowe i ukazanie realiów aktorskiego życia – taki jest nowy musical w reżyserii Michała Znanieckiego, który od piątku, 21 kwietnia, można oglądać na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie. „Bulwar zachodzącego słońca" to najnowsza propozycja chorzowskiego teatru. Tym razem postawiono na musical obnażający świat show biznesu. Jego pierwowzoru można upatrywać w filmowym hicie w reżyserii Billy'ego Wildera. Kasowy przebój do tej pory święcił triumfy na scenach londyńskiego West Endu i nowojorskiego Broadwayu. Czy chorzowska produkcja powtórzy ten sukces?

Film Wildera z 1950 roku utrzymany jest w stylistyce kina noir, wywodzącej się z kina gangsterskiego. Film wyprodukowany przez amerykańską "Fabrykę snów" umiejętnie łączy elementy dramatu, horroru i komedii. Film otrzymał aż jedenaście nominacji do Oscara i zdobył trzy statuetki. Otrzymał także cztery Złote Globy. Po 43 latach od filmowej premiery powstał musical Andrew Lloyda Webbera, będący bezpośrednią adaptacją legendarnego obrazu Wildera. Trafnie ukazano w nim świat show biznesu i jego okrucieństwo. Prapremiera musicalu miała miejsce 12 lipca 1993 roku, w nowo wówczas wyremontowanym Adelphi Theatre w Londynie, w którym przez kolejne lata Andrew Lloyd Webber wystawiał swoje najgłośniejsze musicale. Teraz przyszedł czas na polskie odczytanie kultowego musicalu. Przygotowania do prapremiery w Teatrze Rozrywki w Chorzowie trwały od stycznia 2017 roku.

W produkcji można odnaleźć tropy lokalne. "Bulwar zachodzącego słońca" łączy z Chorzowem Franz Waxman, utalentowany i znany na całym świecie kompozytor i dyrygent, w tym m.in. autor muzyki do musicalu. Urodził się 24 grudnia 1906 w Królewskiej Hucie, czyli w dzisiejszym Chorzowie, w niemiecko-śląskiej rodzinie pochodzenia żydowskiego. Za swoją kompozycję do tego obrazu otrzymał Oskara.

Zagraniczny hit trafił do Chorzowa. Wynegocjowana przez Dariusza Miłkowskiego, dyrektora Teatru Rozrywki, licencja nie zakłada wiernego kopiowania spektaklu z Broadwayu czy z Londynu. Reżyser mając to na uwadze skorzystał z możliwości aranżacji piosenek. Uwypuklił także pewne akcenty musicalu, który w wersji oryginalnej nie zostały tak mocno zarysowane. Mamy więc do czynienia z historią przemijania i niemożności pogodzenia się z przemijającą sławą. Fabuła jest prosta. Piosenki napisane przez Dona Black'a i Christophera Hampton'a, przełożone przez Lesława Halińskiego nie porywają, nieco trącą sztucznością. Ale były i wyjątki. Polskie słowa nie brzmią już tak melodyjnie, jak ich angielski pierwowzór. Pierwsza cześć musicalu jest mniej dynamiczna, tymczasem druga góruje pod względem muzycznym. Akcja rozwija się powoli. Dynamizują ją sceny zbiorowe i wykorzystanie sceny obrotowej. Raz oczom publiczności ukazuje się studio filmowe Paramount, po chwili akcja przenosi się do rezydencji Normy Desmond, a za chwilę widać kultowe auto firmy Isotta, dawnego króla szos, którym podróżuje madame Desmond. W musicalu wykorzystano także multimedia. Wizualizacje zastępują nie tylko dekoracje, ale i dzięki nim reżyser wymownie informuje o przebiegu akcji.

„Bulwar Zachodzącego słońca" opowiada o losach bankrutującego scenarzysty (Joe Gillis, Artur Święs), który ukrywa się przed wierzycielem. Przypadkowo trafia do posiadłości Normy Desmond, zapomnianej gwiazdy kina niemego. Aktorce wydaje się, że jej kariera nie została zakończona i łudzi się, że nadal ma rzesze fanów. Wierzy, że niebawem powróci jeszcze na ekrany przy okazji występu w filmie powstałym na kanwie jej własnego scenariusza. I ta wiara trzyma ją przy życiu, ale prowadzi także do kryzysu psychicznego. Spotkanie ze scenarzystą Joe, Norma traktuje jako szczęśliwy zbieg okoliczności i prosi go o pomoc przy edycji scenarisza. Wkrótce starsza kobieta zakochuje się w scenarzyście, niestety – bez wzajemności. Ich skomplikowana relacja, pełna namiętności i zmienności prowadzi do nieprzewidzianego i tragicznego zakończenia. Ostatnim aktem dramatu życia Normy jest zabójstwo niewiernego kochanka. Pada strzał, za nim klaps. Norma odchodzi w świetle reporterskich fleszy. Nie takiego powrotu oczekiwała, ale jedynie na to mógł sobie pozwolić opuszczony i osamotniony cień dawnej gwiazdy. Musical spina klamra kompozycyjna. W scenie otwierającej zastosowano multimedialne wizualizacje ukazujące ciało wpadające do wody i krew mieszającą się z cieczą. Tuż po niej następuje retrospekcja, a całość zamyka scena zabójstwa.

W głównej roli występuje Artur Święs, natomiast w postać Normy wciela się Maria Meyer. Nie zabrakło także Wioletty Białk, która gra Betty Schaefer. Występuje także bezkonkurencyjny Dariusz Niebudek (Max von Mayerling), który podbił serca chorzowskiej publiczności kreacją Igora w musicalu "Młody Frankenstein" M. Brooksa i T. Meehana. Bohaterowie to aktorzy, reżyserzy, czy niedoszłe gwiazdy kina. Wykreowane postaci reprezentują artystów z okresu kina niemego i lat późniejszych. Budowa postaci wymaga przerysowanej i ekspresyjnej gry. I tacy też są bohaterowie musicalu. Dziś, może już nieco anachroniczni. W musicalu postaci realnie istniejące przeplatają się z fikcyjnymi. Reżyser Cecil Blount DeMille, który był ostatnią szansą Normy na powrót do zawodu jest w istocie amerykańskim producentem filmowym, reżyserem, scenarzystą i aktorem. W filmie Wildera zagrał samego siebie. Tymczasem kamerdyner Max von Mayerling posiada cechy Ericha von Stroheima, austriackiego aktora i reżysera. Za rolę tę otrzymał nominację do Oscara.

Na uwagę zasługuje gra aktorska Marii Meyer (Norma Desmond). Postać ta jest groteskowa, ale odzwierciedla zachowanie i nawyki aktorek lat 20-tych XX wieku. Maria Meyer, która wcieliła się w postać Normy miała niełatwe zadanie. Wcześniej w roli tej wystąpiła Glenn Close, zdobywczyni nagrody Emmy, sześciokrotnie nominowana do Oscara. Partie wokalne Meyer zdecydowanie wyróżniają się w musicalu. Dominuje w nich dramatyzm. Niewątpliwie, udało się w nich połączyć melodramatyczność obrazów z początku kinematografii z prawdziwymi emocjami.

Pomimo hollywoodzkiego blichtru, propagandy sukcesu, filmowego sztafażu, musical w gruncie rzeczy stanowi smutną opowieść o przemijaniu, odchodzeniu i odrzuceniu. Porusza wrażliwe struny aktorskiego życia. W życiu Normy Desmond, groteskowej i drapieżnej królowej kina niemego, jak w zwierciadle odbijają się cienie i blaski schyłkowych lat życia gwiazd srebrnego ekranu, które nie pogodziły się z rozwojem kinematografii i przełomem dźwiękowym. Choć wytwórnia Warner Bros wypuściła pierwszy film z dźwiękiem „Don Juan" w reż. Alana Croslanda już w 1926 roku, to za pierwszy film dźwiękowy uchodzi „Śpiewak jazzbandu" z 1927 roku, również wyreżyserowany przez Alana Croslanda. Rok ten wyznacza cezurę i koniec epoki kina niemego. Wraz z nią do historii przeszły wielkie gwiazdy ówczesnego kina. Norma to kobieta - symbol, odzwierciedlająca historię pokolenia aktorów zaszufladkowanych, którzy z różnych względów nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Jedni mieli głosy nie nadające się do filmu dźwiękowego, część nie znała języka kraju, w którym pracowała. Było to przyczyną końca wielu wielkich karier filmowych, a co za tym idzie i kryzysów psychicznych. Tak było z samotniczką Mary Pickford, czy cierpiącymi na zaburzenia psychiczne Mae Murray i Clara Bow. Konstrukcja postaci Normy stanowi zatem portret pokolenia artystów zapomnianych, odrzuconych przez świat filmu. Wielu upatrywało pierwowzoru bohaterki w postaci specjalizującej się w melodramatach Normy Talmadge. Inna z hipotez mówi, że to kombinacja życiorysów aktorki Mabel Normand i reżysera Williama Desmond Taylora, bliskiego przyjaciela Normand, który został zamordowany w 1922 r. Kiedy go znaleziono miał przy sobie medalion z jej fotografią. Zagadka jego śmierci nie została nigdy rozwiązana. Reżyser Michał Znaniecki przed premierą przyznał, że od lat pracuje z ludźmi wykluczonymi społecznie, odsuniętymi przez rodzinę i to te doświadczenia okazały się pomocne przy budowie musicalowych postaci. Akcja została niejako przesunięta z przestrzeni gry do przestrzeni wyobrażonej. Widzowie obserwując aktorów, muszą wyobrazić sobie jakie ludzkie dramaty związane były z wejściem kina w nową erę.

Monumentalna scenografia zaprojektowana przez Luigiego Scoglio zachwyca. To najmocniejszy punkt wszystkich chorzowskich produkcji. Doskonale wykorzystano możliwości, jakie daje scena Teatru Rozrywki. Jest tu i holl w rezydencji Normy Desmond z olbrzymimi schodami, są i gigantyczne kolumny, 4- metrowy słoń, a toscenografia drobiazgowo odwzorowująca kadr z filmu „Nietolerancja" z 1916 roku, w reżyserii Davida Warka Griffitha. Zapewne nieprzypadkowo użyto jej do ukazania pracy w studiu Paramount, ponieważ to kolejna legenda kina niemego. Monumentalne dekoracje ze wspomnianego filmu górowały nad studiami Holywood jeszcze 12 lat po zakończeniu jego realizacji, z uwagi na wysokie koszty rozbiórki. Aczkolwiek, z historycznego punktu widzenia można mieć pewne wątpliwości. Film powstał w 1916 r., natomiast wiemy, że akcja musicalu rozgrywa się wiele lat po przełomie dźwiękowym, mimo tego bohaterowie biorą udział w kręceniu filmu niemego. Przywołana tu postać Griffitha także dobrze wpisuje się w dramat artystów kina niemego. Reżyser, choć nakręcił film dźwiękowy, był poirytowany nowym wynalazkiem i wycofał się z życia zawodowego. Jedna ze scen wykorzystuje także jako tło kultową aptekę Schwab's. Mieściła się na Sunset Boulevar, obok rezydencji sław i „Fabryki Snów". Drzwi były zawsze otwarte. Można tam było przyjść porozmawiać, popracować, czy zjeść coś dobrego. Lokal pełnił rolę apteki, restauracji, miejsca spotkań, czy pracy. To tu Charles Chaplin robił swoje napoje gazowane, a gwiazdeczki czekały na odkrycie przez producentów i reżyserów filmowych. Działał od 1932 do 1983 roku i prowadzony był przez 4 braci, dzieci polskich imigrantów: Jack, Leo, Bernard, Martin Schwab.

„Bulwar zachodzącego słońca" to musical z potencjałem. Połączenie bogatej scenografii z wykorzystaniem multimedialnych wizualizacji dobrze oddaje hollywoodzki przepych. Trafny jest także dobór aktorów. Prym wiedzie tu Maria Meyer, ale nie można zapomnieć o Dariuszu Niebudku. Jego rola jest niewielka, ale znacząca. I choć scenografia lśni od przepychu, aktorzy dwoją się i troją, orkiestra nadaje rytm, pozostaje jednak pewien niedosyt. Dramat Normy Desmond, podstarzałej aktorki łączy się tu z romansem, ale i z kryminałem czy komedią. Humor obecny w scenie metamorfozy Normy jednak nie śmieszy. Los bohaterki wzbudza litość. Gorzki chichot losu pozostaje w pamięci.



Magdalena Mikrut-Majeranek
Dziennik Teatralny Katowice
24 kwietnia 2017