Bunt o smaku truskawkowym
Klata w Ameryce nie był. Nie musiał. Ma ją za rogiem swojego domu, w radiu, w kinie, w centrum handlowym. I wyjątkowo się jej boiBochum. Górnicze miasto w Zagłębiu Ruhry, 300 tys. mieszkańców, dwa teatry, jedna linia metra, równe chodniki. Jan Klata. Niedbały irokez, wojskowy mundur, błysk w oku. W niemieckiej prasie szczególnie komentowany jest undergroundowy wygląd polskiego reżysera. Budzi niepokój – tym bardziej, że premiera jego „Ameryki” według Kafki przypadła na dwa dni przed 1 maja, który w Niemczech jest świętem punków i rewolucji. A właśnie rewolucji w konserwatywnym, małym mieście, boją się najbardziej. Co prawda, od kiedy z początkiem sezonu zmienił się dyrektor Schauspielhaus, mieszkańcy Bochum mieli czas, żeby oswoić się z nową, niezależną wizją teatru. Jednak do tej pory gościli tylko spokojnych, oswojonych reżyserów, a Klata nie dość, że przyjechał z dzikiej Polski, to jeszcze zabierał się za Kafkę. Ich Kafkę.
Pierwsza scena „Ameryki” to test na zaufanie. Publiczność siedzi niespokojna, kurtyna w górę, pokazują się gołe pośladki, para z pierwszego rzędu wychodzi. Dalej jest jeszcze mocniej.
Na scenie widzimy wielki, papierowy statek. Na górze stoją mężczyźni w strojach do footballu amerykańskiego i żują ostentacyjnie gumę. Na dole Karl Rossman w charakterystycznym, Chaplinowskim kapeluszu i staromodnym garniturze. Jako jedyny w inscenizacji Klaty nawiązuje do estetyki Kafkowskiego bohatera. Strój podkreśla jego niewinność, jest manifestacją pochodzenia i poglądów, z których w trakcie przedstawienia powoli będzie odzierany – wraz z ubraniem. Póki co, jest świeży i zagubiony, stojąc przed przytłaczającym go statkiem i trzymając nagiego maszynistę za rękę. Ameryka jest dla niego zagadką.
W nowym świecie wita go jego wujek – kapitan drużyny rugby, który ciamkając niemiłosiernie, wypowiada fragmenty słynnego przemówienia Baracka Obamy. „Yes, you can”. Jeszcze kilka budujących sloganów i rozbrzmiewa fragment hitu „Empire State of Mind” (Jay-Z i Alicia Keys). Młoda publiczność podłapuje melodię, ktoś nuci, ktoś się zaczyna rytmicznie ruszać, pan obok mnie ostentacyjnie chrząka. Jest bardzo amerykańsko.
W inscenizacji Klaty na darmo można szukać typowego, zagadkowego, Kafkowskiego klimatu. Nie ma mrocznych korytarzy i niekończących się schodów. Historia Karla Rossmana – 16-letniego Niemca, który ma dziecko ze służącą i w związku z tym zostaje wysłany przez rodziców do Ameryki – przedstawiona jest w formie komiksu w rysunkowych dekoracjach. Popartowa konwencja mocno trzyma w napięciu, pokazując dotąd nieznanego Kafkę. Obrazkowe sceny następują po sobie w szalonym tempie, nie dając widzowi chwili na nudę. Gra jest dynamiczna, zmechanizowana, przypominająca kreskówki, w których ktoś cały czas goni, mimo że nikt nie ucieka. Wszystko odbywa się w rytm amerykańskich szlagierów, które rozpalają publiczność.
Do tego – jak na Kafkę – jest wyjątkowo zabawnie. Kolejne przygody Karla Rossmana to przerysowane skecze, w których co i rusz ktoś się potyka, ktoś na coś wpada, komuś widać majtki. Inscenizacja utrzymana w bardzo niemieckim, slapstickowym stylu, zatrzymuje na pewno niejednego konserwatywnego malkontenta w fotelu. Śmiech widzów napędza kolejne obrazy, które dzięki świetnej scenografii Justyny Łagowskiej wręcz wybuchają na scenie. Papierowe dekoracje, jak w książkach dla dzieci, otwierają się w całej okazałości, by za chwilę z hukiem upaść.
Pikanterii dodają amerykańskie symbole, które co chwila puszczają do nas oko. U Klaty wszystko jest „super”, „mega”, nowy kontynent pokazany jest z prześmiewczej perspektywy, groteskowo. Jeśli bar, to w przyczepie kempingowej na pustyni ze sznurem koralików zamiast drzwi. Jeśli ozdoba ogrodowa, to plastikowe, różowe flamingi. Jeśli pomnik, to Ronalda McDonalda.
Klata na stworzoną przez Kafkę wizję Ameryki nakłada swoją kliszę. Kliszę Europejczyka, którego dziedzictwo jest pożerane przez prymitywną, konsumpcyjną kulturę Stanów Zjednoczonych. Klata nigdy w Ameryce nie był. Nie musiał. Ma ją za rogiem swojego domu, w radiu, w kinie, w centrum handlowym. I wyjątkowo się jej boi.
Niemcy słusznie obawiali się reżysera punka, Klata rzeczywiście robi na scenie rewolucje. Tylko że jego rewolucja ma nieco truskawkowy posmak. Niby ostro i walecznie, ale jednak cały czas jest słodko i zabawnie. Reżyser podaje swój antykapitalistyczny światopogląd w bardzo ładnym pudełku z kokardką, nie dziwne więc, że publiczność ochoczo temu przyklaskuje. Kto by chciał słuchać o zagrożeniach, żądzy władzy i okrucieństwie, kiedy można po prostu kolejny raz kopnąć się w tyłek i z uśmiechem pójść dalej. Albo z hukiem zamknąć kolejną kartkę w naszej książeczce-scenografii, by zapomnieć o problemach okrutnego świata.
„Ameryka” Kafki to studium upadku człowieka, obraz wyzyskiwanego społeczeństwa, próba zmierzenia się z kapitalizmem. „Ameryka” Klaty to odbitki prawdziwego życia; uwspółcześnione wizję z muzyką w tle. Oczywiście to świadoma gra z widzem, nawiązująca stylem do programów MTV czy amerykańskich komedii. Brakuje tu jednak wyraźnego momentu, który by tę konwencję przełamał, w którym reżyser przestałby mrugać oczkiem i pokazał prawdę. Można by za taką uznać finałową scenę, kiedy upadają już wszystkie cukierkowe dekoracje i Karl staje przed obliczem ziemi sam ze sobą. Wydaje się jednak, że na suspens jest już wtedy za późno. Być może „Karl zrozumiał wtedy wielkość Ameryki”, jak mówi głos z offu. Ale publiczność raczej nie miała już szansy.
Olga Święcicka
Dwutygodnik
17 maja 2011