Burza pomysłów

Najpierw trochę drobnych kropli wody prysnęło na widownię, było ciemno, maszyny wiatrowe huczały, słowem burza jak się patrzy. Zaczęło się więc bardzo teatralnie. I zabawnie, kiedy się okazało, że zwiewnym Arielem u boku Prospera Jerzego Radziwiłowicza jest masywny Mariusz Benoit.

Ale miłe złego początki. Potem spektakl z widownią usadowioną na scenie Teatru Narodowego począł się rozpadać. Marna pociecha, że w teatrze katastrofa zawsze wisi w powietrzu, co tym razem widowiskowo udowodnił reżyser Paweł Miśkiewicz. Skusiła go burza dekonstrukcyjnych pomysłów. W tekst genialnej tragikomedii wplótł wiele fragmentów różnych utworów Szekspira i innych autorów. Zabiegi te sprawiły, że struktura "Burzy" jeszcze bardziej się skomplikowała. Najwyraźniej reżyser nie chce albo nie umie opowiedzieć widzom historii, którą ułożył Szekspir, a jedynie mami ich efektami i zaskakuje pomysłami. Czemu służą, nie wiadomo.

Pozostaną zapewne ze spektaklu jakieś chwile, poszczególne fragmenty, jak choćby tajemniczy balet żyrandoli nad opustoszałą widownią. Zdarza się od czasu do czasu jakaś zajmująco ukazana scena. To jednak za mało, aby uratować ten spektakl, z którego wyparował wątek zadurzonych młodych, Mirandy i Ferdynanda, a wiele widowiskowych scen magicznych zastąpiły gimnastyka i morskie szanty. Wysiłek wielu świetnych aktorów został więc złożony w ofierze trudnej do zdefiniowania interpretacji.



Tomasz Miłkowski
Przegląd
20 grudnia 2018
Spektakle
Burza