Butterfly na ucho

To, co przyciąga w spektaklu "Madama Butterfly" w reżyserii i scenografii Waldemara Zawodzińskiego, to przede wszystkim muzyka. Strona wizualna jest dla cierpliwych. Na całe szczęście, nikt widzom nie zakłada hełmów z "Mechanicznej Pomarańczy" i zawsze można zamknąć oczy

Porucznik amerykańskiej marynarki - Pinkerton (Tomasz Kuk) przybywa do Nagasaki i postanawia poślubić gejszę Cio-Cio-San (Ewa Biegas). Dziewczyna, (a właściwie dziewczynka) nie zważając na pogardę bliskich, wyrzeka się swej religii, by móc poślubić Amerykanina. Ona poświęca się bez reszty, dla niego jest to egzotyczna przygoda.  

Puccini dzięki leitmotivom subtelnie zaakcentował spotkanie kultury japońskiej z amerykańską. W tradycyjną operową formę, wplótł muzyczne nawiązania do ludowych piosenek japońskich. Nadejście Pinkertona zwiastuje temat muzyczny, nawiązujący do pieśni pt.: "Gwieździsty Sztandar" (która zatwierdzona przez Kongres w 1931 roku, stała się Hymnem Stanów Zjednoczonych). W interpretacji Tomasza Tokarczuka owe akcenty wybrzmiewają lekko i gładko.

Przez Ewę Biegas przebija doświadczenie i kobiecość, co razi w akcie pierwszym. Brakuje jej naiwności i niewinności piętnastolatki, mimo iż jest delikatna w ruchach i geście. Za to jako Cio- Cio-San (trzy lata później) w akcie drugim i trzecim, spełnia się znakomicie. Jej partiom nie można niczego odmówić. Wyrazista obecność podkreślona jeszcze siłą głosu, wspaniale wpasowuje się w obraz tęskniącej, zazdrosnej kobiety.

Agnieszka Cząstka jako Suzuki jest skromna i powściągliwa. Na uwagę zasługuje jej sposób poruszania się, w doskonały sposób oddający relację z Butterfly.

Realizatorzy rozochoceni możliwościami sceny, nie pozwolili żadnej maszynie pozostać bezczynną. Użycie zapadni urozmaicało konstrukcję żywych obrazów, w których raz po raz zastygała grupa baletowa.

Na poziomie oprawy scenicznej, zderzenie odmiennych kultur zaznaczone zostało z sferze kolorystyki i gęstości elementów. Dekoracje ze scen mających miejsce na statku, czy w domu amerykańskiego konsula, zdominowane są przez barwy flagi Stanów Zjednoczonych. Cechuje je ascetyczna wręcz prostota.

Nagasaki obrazowane jest przez różnorakie multiplikacje. Z sufitu zjeżdża mnóstwo papierowych lampionów, liliowy ogród zapełnia scenę, a artystki baletu w kolorowych kimonach, płynnie ustawiają się w symetryczne figury.

Momenty całkowicie pozbawione dekoracji, są za chwilę rekompensowane jej nadmiarem, czy przytłaczającą wielkością (gigantyczna kotwica, czy japoński znak "Ai").

Ocieranie się o kicz, nawet jeśli zamierzone, w tym wypadku jest niesmaczne. Kostiumy samurajów wyglądają jakby zostały sklecone z metalowych żaluzji. Morze sztucznych kwiatów, które pachną tylko dla Butterfly i Suzuki, czy ogromna głowa Buddy, zdecydowanie ujmują przedstawieniu atrakcyjności.

Tak pojęta japońskość trochę się narzuca i po jakimś czasie nudzi. Pewien rodzaj świeżości wnosi żona Pinkertona, która w krótkich blond włosach w samochodzie pali papierosa. Nawet okropne plastikowe meble (z domu ambasadora), które denerwowały w akcie pierwszym, przynoszą ulgę występując też w akcie ostatnim.

Spektakl cieszy ucho, mniej oko.



Adrianna Markowicz
Dziennik Teatralny
18 kwietnia 2011
Spektakle
Madame Butterfly