Był sobie raz pewien metafizyczny spektakl

Miałam sen. Śnili mi się ludzie. Cieszyli się z byle czego, byli pozytywnie nastawieni do życia. Owczy pęd był pojęciem nieznanym i nikt nie rzucał się łapczywie i bezmyślnie na cokolwiek, co ma metkę "alternatywa"

Ludzie chadzali sobie do kin i na koncerty, ale przede wszystkim - do teatrów. Cechowała ich postawa absolutnie niewartościująca. Sztuka przyswajana była przez nich jak język przez dzieci - naturalnie i po prostu. Potrafili jej doświadczać i obserwować ją tak, jak dobry antropolog obserwuje obiekty badań - zakładając, że nic nie wiedzą. Poznać, poczuć - a dopiero potem, dla samego siebie, ocenić. Przebudzenie było jednak zimnym prysznicem.

Zanim wybrałam się na "Metafizykę dwugłowego cielęcia", usłyszałam - chcąc nie chcąc - co najmniej tuzin złośliwych inwektyw pod adresem tego spektaklu. I od razu odechciało mi się na niego iść. Ale że bilety już w kieszeni, cóż było robić - poszłam. Sala wypchana po brzegi i nikt ani razu nie wyszedł, mimo że spektakl trwał prawie dwie godziny bez przerwy. Dużo było w nim goryczy i pesymizmu, niezdrowych uczuć, smutnego zderzenia z prawdą, że człowiek jest istotą niesłychanie samotną, lęków i potworów, którymi najczęściej są sami ludzie - i takie tam. Treści niby sztampowe, ale (a może to tylko moja labilność emocjonalna?) coś tam człowieka rusza w środku W każdym razie, samo oglądanie głównego bohatera namiętnie całującego się z własną matką (niemłodą już, dodajmy) dostarcza tylu wrażeń estetycznych, że ogrom tej rozrywki jest dostatecznym argumentem, aby się na przedstawienie wybrać.

Nie będę udawała, że znam się jakoś szczególnie na teatrze. Nie posłużę się specjalistyczną nomenklaturą, a samo pisanie tej recenzji ciągnie się już tydzień. Mogłabym obryć się z historii teatru, biegać na wszystkie przedstawienia i pisać z wybujałą wielosłownością, ale nie ma to sensu, bo nie chcę pisać w próżnię, lecz tych, dla których teatr jest pasją, a nie sposobem na życie.

"Intelektualiści" oraz (o zgrozo!) większość światka artystycznego uwielbiają ścigać się na zjadliwe i pełne krytycyzmu komentarze. Nic nie jest dla nich dość dobre, dość twórcze, nie dość wkomponowuje się w trendy, a w ogóle "wszystko to już było, wszystko widzieliśmy". Nie inaczej jest z "Metafizyką". Nie pozostawiają na niej suchej nitki. I nie wiadomo, czy dlatego, że istotnie jest trochę niezrozumiała czy dlatego, że dziś z zasady nie należy niczego lubić, bo to faux pas przyznać w towarzystwie, że coś się podoba. Jeszcze, broń Boże, ktoś inny powie, że to kiepskie było i będzie wstyd i hańba.

A Witkacy męczy, boli, uwiera, wgryza się w mózg. Irytuje, budzi niezrozumienie, niepokój. Deprymuje tych, którzy szukają puenty. Aktorzy grają, jakby mieli zaraz zwymiotować, jakby fizyczny ból rozrywał ich od środka. I o to chodzi w Witkacym! (metonimia jak najbardziej zamierzona!) Jeśli najważniejszym kryterium przy ocenie spektaklu jest kwestia pt. "O co w nim chodziło", to ja wystawiam mu 0 punktów, ale jeśli przedstawienie ma miażdżyć, wgniatać w fotel i rozbijać emocjonalnie - TR plasuje się w rankingu naprawdę wysoko. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi - Ja chcę dzięki sztuce zastanawiać się nad swoim życiem i życiem w ogóle.

Moja ostateczna ocena jest jednak wypośrodkowana - bo mimo wszystko, artyści nie powinni tworzyć sztuki dla siebie ani pod siebie. Cóż bowiem z tego, że pan Michał Borczuch (reżyser) osiągnął spełnienie, skoro widz poczuł się wykpiony? Teatr powinien być dobrem dla wszystkich, bo nie wszyscy którzy do niego chodzą, to teatrolodzy czy znawcy filozofii, literatury i sztuki.

Spotkałam się ostatnio z ciekawym pomysłem - otóż, zaproponowano, aby podczas nowoczesnych spektakli teatralnych krytycy komentowali je na bieżąco jak imprezę sportową. Jeśli ktoś zechce do rzeczy skomentować "Metafizykę", to błagam - drukujcie nowe afisze! Piszę się na to w ciemno!



Kasia Kowalska
ksiazeizebrak.pl
5 listopada 2010
Teatry
TR Warszawa