Byle dalej od ciała

"Nirvana", najnowsza produkcja Teatru Polskiego, ucieszy widzów znudzonych nowoczesnymi adaptacjami znanych dzieł i zbulwersuje tych, którzy uważają, że dobry spektakl nie może obyć się bez literatury. Reżyser spektaklu, Krzysztof Garbaczewski, pokazał odważne i świeże oblicze teatru mówiącego o śmierci

"Mam dobrą i złą wiadomość" - zdaje się mówić Garbaczewski w swoim spektaklu, bazującym na "Tybetańskiej Księdze Umarłych". Dobra jest taka, że śmierć poparta akceptacją i brakiem przywiązania do przeszłości, może nas wyzwolić. Zła - to ta, że z umieraniem mierzymy się w każdej chwili swojego życia.

Reżyser bada sytuację, w której mamy bezpośredni kontakt ze śmiercią. "Nirvanę" otwiera scena czuwania bohatera o imieniu WRR (Krzysztof Zarzecki), przy łóżku umierającego Mężczyzny (Wojciech Ziemiański). Czyta on słowa "Tybetańskiej Księgi Umarłych", bardziej uśmierzając własny ból, niż towarzysząc bliskiej osobie. Bohaterów oglądamy także w czasie absurdalnej sesji medytacyjnej, w czasie której prowadzący ją WRR sypie jak z rękawa przeczącymi sobie pseudofilozoficznymi hasłami w stylu New Age. Jej uczestnicy ślepo podążają za jego instrukcjami. W pewnym momencie instruktor zakłada im symboliczne, czarne opaski na oczy. Od tej grupy odstaje Mężczyzna, z przerażeniem obserwujący grupę w szalonym tańcu. Młody reżyser - rozważając związki między życiem a śmiercią, prawdą i iluzją - obserwuje także materię samego teatru. Teatru, w którym kończy się rola aktora, a zaczyna jego własna osobowość. Mężczyzna mówiąc monolog Odysa z "Powrotu Odysa" Wyspiańskiego, równocześnie toczy prywatną rozmowę z pielęgniarką, stojącą przy jego łóżku. Pozostali bohaterowie noszą imiona nawiązujące do buddyjskiej mitologii: Koń, Paw, Lew i Słoń. 

Trwający niewiele ponad godzinę spektakl, nie jest linearną opowieścią. Nikt nie przedstawia nam bohaterów i miejsca, w którym żyją. Nie ma tu dramaturgicznego napięcia budowanego przy pomocy kolejnych scen. Nie ma tu także klasycznie budowanych ról. Tekst ma znaczenie drugorzędne, znacznie bardziej liczy się sama obecność aktorów na scenie. Wydają się oni być częścią artystycznej instalacji, będącej nie tylko ciągiem impresji dotyczących śmierci, ale także krytycznym spojrzeniem na słabość współczesnego człowieka do filozofii Wschodu. Nie jesteśmy w stanie dotknąć jej sedna, a równocześnie mąci ona nasze rozumienie świata. Garbaczewski uświadamia także, że na niewiele zdaje się tu nasze rozumowe pojmowanie - stanów przejścia i śmierci doznajemy w każdej chwili swojego życia. Śmierć nie funkcjonuje tu jako stan ostateczny, ze sceny pada stwierdzenie: "ta twoja śmierć". Ta - znaczy jedna z wielu.

Krzysztof Garbaczewski w spektaklu nie dotyka tematów popularnych, nie próbuje też ich na potrzeby teatru uatrakcyjniać. Wydaje się, że reżyser chce zmęczyć widza do tego stopnia, by znużony, albo wyszedł, albo uruchomił w sobie nowe pokłady wrażliwości. "Nirvanę" zrealizował konsekwentnie, odmawiając ukłonów w stronę publiczności. Ustawił się w pozycji badacza, a wolność interpretacji dał nam. Niepokoi psychodelicznym finałem, w którym bohaterowie uosabiają różne formy ludzkiego lgnięcia do ciała, płynących z niego przyjemności, ale też bólu czy lęku. Odwaga i samodyscyplina, jakimi realizując "Nirvanę" wykazał się Krzysztof Garbaczewski - jeden z najmłodszych reżyserów tworzących w teatrze instytucjonalnym - stawiają ten spektakl w czołówce realizacji trwającego sezonu.



Katarzyna Kamińska
Gazeta Wyborcza Wrocław
12 marca 2009
Spektakle
Nirvana