Całe życie walczyłem z uprzedzeniami

- Marek Mikos obejmie posadę dyrektora Teatru Starego 1 września. Jego zastępcą ds. artystycznych będzie, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami Mikosa i MKiDN, reżyser Michała Gieleta
- Nigdy nie byłem zdecydowanie przez całą Gildię Polskich Reżyserów zastraszany. Mówię o indywidualnych "poradach", prorokujących wybuch pracownicznej fizycznej agresji wobec mnie. Związania - mówi reżyser i zapewnia, że ma dowody w postaci korespondencji
- Niektóre osoby mogły się poczuć dotknięte słowami, które zawarł w programie Marek Mikos, ale też taki jest ten biznes. Krytyka jest naszym codziennym chlebem. Czy wszystkie przedstawienia członków Gildii są z definicji arcydziełami i zasługują na państwowe subsydia? - pyta Gieleta


Z Michałem Gieletą, reżyserem teatralnym i operowym, rozmawia z Przemysław Bollin.

Przemysław Bollin: W jakim stopniu odpowiada pan za program przegłosowany przez komisję konkursową?

Michał Gieleta: Jestem autorem addendum do programu Marka Mikosa. Ilość stron, jaka może się w jego ramach znaleźć, jest ściśle określona. Odbyłem z Markiem mnóstwo rozmów na temat kształtu Starego. Nie ukrywam, że dla mnie pierwowzorem programu jest National Theatre w Londynie, który też ma trzy sceny.

Programowi zarzucano przesadną krytykę wobec osoby Jana Klaty. Jest pan jej współautorem?

Nie, ta część wypłynęła od Marka, ponieważ jest on z Teatrem Starym na bieżąco. Ja bywam tam znacznie rzadziej. Moje addendum jest odpowiedzią na to, co gryzie współczesną Europę i dzisiejszą Polskę: wybiórczą empatię, podwójne standardy, zanik racjonalności wobec religii, nieufność wobec innego, ignorancję wobec koszmaru wojny. Dlatego myślą przewodnią proponowanego sezonu był też rok 1918 i raczkowanie pojęć polskiego nacjonalizmu, militaryzmu i czystości narodowej z wielokulturowej mieszanki ludzkiej zamieszkującej obszar terytorium rozbiorowej Polski. Oczywiście, ja myślę o sezonie jako o całości, jako reakcji na otaczający świat. Uwaga widowni Starego Teatru jest tradycyjnie oparta na osobowościach reżyserów.

Na przykład?

Weźmy Brechta w "Żywocie Galileusza", gdzie geniusz epoki musi odwołać swoje odkrycia, bo wykraczają one poza naukę Kościoła. Debata wobec aborcji w "Profesorze Bernhardi". Realia kobiecego doświadczenia wojennego w "Trojankach". Pogarda wobec inności w "Kupcu Weneckim", obsesyjna homofobia w "Nagle, Zeszłego Lata". Chcę, aby publiczność poruszała się po literackim polu Europy z wyrafinowaniem widzów wielkich kulturowych miast zachodniego świata. Wiem, że gdzieś w następnych sezonach chciałbym wystawić "Don Carlosa": gdzie Filip II władający połową Europy jest bezsilny w starciu z Wielkim Inkwizytorem; gdzie władza świecka ugina się przed potęgą Kościoła. Czy to nie absurd, że dzisiejsza Polska zmaga się z dylematami siedemnastowiecznej Hiszpanii? W polskiej taksówce usłyszałem któregoś dnia, że Uber robi im niezdrową konkurencję: "To wszystko przez tych Żydów, którzy tym kierują". Pomyślałem: czy nie czas na inscenizację Afery Dreyfussa i postawienia tej manii narodowej przed sądem? Może gdyby Polacy czytali więcej Victora Hugo, to bylibyśmy bardziej świadomi własnych sumień. W "Professor Bernhardi" Arthura Schnitzlera temat aborcji ściera się z antysemityzmem. Tam Kościół nie staje w obronie doktora żydowskiego pochodzenia, dziewczynę po aborcji zostawia samej sobie. Czas jest tutaj czymś niewytłumaczalnym. Przecież przerobiliśmy to już dawno temu. Dlaczego po 150 latach Polska wciąż jest w tym samym miejscu? To się dzieje w Austro-Węgrzech, które władały jedną trzecią Polski. Tak samo z Galileuszem: tam presja Watykanu jest tak silna, że genialny naukowiec, na naszych oczach, rozpada się. A pisane to było za czasów faszystowskich Niemiec. Czasu obozu koncentracyjnego w Dachau. Dziś słyszymy, że teoria ewolucji znika ze szkół.
Niech teatr pobudza do kwestionowania rzeczywistości, do stawiania paralel, do podróżowania w czasie. Dlatego "Kupiec wenecki" jest dla mnie tak ważny. Tam największym kłamcą nie jest żyd, ale ci dumni chrześcijanie. Bassanio pozwala się adorować dojrzałemu Antonio w zamian za pożyczki i podarki. Kupuje co popadnie, a jak pieniędzy zabraknie, idzie do "brudnego żyda". Widziałem przedstawienie, które kończy szloch Jessiki. Dziewczyna zdradza i okrada ojca, przechodzi na chrześcijaństwo za cenę akceptacji, ale w zasadzie nie wiadomo po co. Dla miłości? Dla chwilowych uniesień? I tak pozostaje na koniec sama. "Kupiec" jest niezwykłą sztuką. Kłamstwa i gierki dotyczą najczęściej chrześcijan, nie głównego bohatera. A Shylock? Być może jest najbardziej prostolinijną osobą z całego dramatu. Robi to, na co się umawia.

Wymienia pan w programie też "Nagle, zeszłego lata" Tennessee Williamsa. Dlaczego?

Williams jest jednym z największych pisarzy teatralnych XX wieku; zadziwia mnie to, że w drugiej dekadzie następnego stulecia nadal stykamy się z tymi samymi tabu. I rzeczywiście, lądując w Polsce, cofam się w czasie. W Anglii i Stanach Zjednoczonych bywam na radosnych ślubach osób tej samej płci. Jeden z nich nawet celebrowała kobieta rabin, pod chupą... Liczy się miłość i wzrusza widok szczęśliwych rodziców, którzy cieszą się szczęściem swoich dzieci. W tej dziedzinie, debata w Polsce jest chyba na poziomie lat pięćdziesiątych, kiedy pisał Williams. Wybrałem sztukę, w której nienawiść matki do idei, że jej syn może być gejem jest tak wielka, że niszczy inne życie, by udowodnić, że jej syn nie podrywał meksykańskich chłopców na plaży. Ten wstyd rodzicielski w Polsce jest do dziś źródłem wielu tragedii. Czy nie warto postawić go na środku sceny i skierować na niego ostry spot?
Innym ważnym punktem mojego addendum jest adaptacja "Kaśki Kariatydy" Gabrieli Zapolskiej. Progres kobiet w XX wieku jest jednym z najbardziej niezwykłych zjawisk. Wiesz, wyrosłem w realiach, w których pojęcie gosposi było naturalne; bywałem w mieszkaniach, gdzie pakamerki bez okien nazywane były "służbówkami". W polskiej nostalgii za przedwojniem, zawsze w drugim planie pojawia się gosposia. Jak pomyślę, że zaledwie półtora pokolenia dzieli mnie, żyjącego w wolnym, równym, nowoczesnym świecie od przedwojennych gospoś; niekochanych dziewczyn ze wsi, o homogenicznych imionach, które wyrzucane były z rodzicielskich domów na wsi, bez żadnych perspektyw, obserwuję to samo, dziś, w Południowej Afryce. Bardzo mnie to dotknęło. Dzielność tych biednych, niewykształconych kobiet jest doprawdy niezwykła. Przypominał to niedawno film "Suffragettes" z Meryl Streep jako Emmeline Pankhurst, najsłynniejszą sufrażystką. Akcja dzieje się na East Endzie, na początku ubiegłego wieku, kiedy kobieta nie mogła nic zrobić bez zgody męża. Prawa wyborcze zostały przyznane kobietom 70 lat temu. To wcale nie było tak dawno. Dziś krytykujemy podległość żony wobec męża w kulturze muzułmańskiej. Kto ma decydować o ciele kobiety, o jej aborcji, o jej stanie majątkowym, o uległości seksualnej? To nadal temat tabu, o których musi mówić teatr.

Zauważam trzy punkty tego programu: problemy mniejszości seksualnych, prawa kobiet, ale też, i to wydaje mi się równie ciekawe, pewna spłata długu wobec przodków.

Bronić chcę każdej mniejszości; chcę ją zrozumieć, uśmiechnąć się do niej. Prawa kobiet to cały czas niedokończona misja demokratycznego świata. Szczególnie w starciu z religią. A mówienie prawdy o przeszłości jako antyteza dla życzeniowej nostalgii? Jak mówiłem poprzednio, fascynuje mnie ta cykliczność. Zjawiska, z którymi rozprawiliśmy się lata temu, zdają się wracać jakby odrodzone w siłę. Dlaczego Europę na nowo zalewa neonazizm? Kto uczył tych chłopców historii? I to jakiej? Kto dał im prawo do pogardy do tego, co inne?
Osobiście, radością dla mnie jest metafizyczna koneksja ze sceną, gdzie występowali członkowie rodziny. Nie ma tu żadnego nepotyzmu – to jest wszystko przedwojenne. To jest jednak moja prywatna sprawa i bardzo się bronię przed sentymentalizowaniem tego. Nie chcę swoim programem spłacać długu, traktuję posadę dyrektora artystycznego Narodowego Starego Teatru, jako funkcję społeczną. Trzeba za to wziąć odpowiedzialność.

Chce pan mówić o ludziach żyjących poza nawiasem w Polsce?

Budując w programie paralele tematyczne, stawiam pytanie o ich aktualność. Wydaje mi się, że krakowska publiczność jest na tyle otwarta, że nawet ta bardziej konserwatywna wyjdzie z teatru z głową pełną pytań. Takie jest zadanie teatru. Żyjemy w ideowo dzielących czasach. Ja pytam jak można zacząć się komunikować bez agresji, na scenie czy w życiu. Bardzo interesuje mnie statystyczna analiza dzisiejszej publiczności Starego. Czy jest to miejsce wykluczające? Czy każdy może się w nim komfortowo odnaleźć? Zmiana kierownictwa to dobry czas by głośno spytać: dla kogo my to robimy? Czy robimy to dobrze? Czy możemy robić to lepiej? I jak we właściwy sposób wydawać publiczne subsydia.

Proponuje pan bardzo lewicowy program, a pańscy krytycy zarzucają mu konserwatywność.

Nawet nie wiem jak się odnieść do tych określeń o teatr angielski, brytyjski, konserwatywny czy anglosaski. Nie wiem, o co tutaj chodzi. Dla mnie najwspanialszym przykładem jest Theatre de Complicité, który zasłynął dzięki "Sklepom cynamonowym" Schultza, a który jest całkowicie fizycznym przeżyciem. Jeśli powiem, że uwielbiam prace Emmy Rice, którą wyrzucono z Globe za mało klasyczne interpretacje Szekspira, i która inspiracje czerpie z Teatru Wierszalin w Supraślu? Katie Mitchell jest niezwykle cenioną reżyserką w berlińskim Schaubuehne, a korzenie inspiracji czerpie z Rosji. To jest dla mnie najbardziej cenne w brytyjskim teatrze. Podążając tym tropem, pojechałem do Montrealu żeby uchwycić ostatnią "Wycinkę" i, jeśli zabraknie jej domu, zaproponować jej drugi. To absurd, żeby tak wielki twórca nie miał miejsca pracy w Krakowie, gdzie mógłby tworzyć co chce i kiedy chce.

Krystian Lupa jest częścią Gildii Polskich Reżyserów i Reżyserek, a ta nie chce z wami współpracować.

Jaki tego będzie efekt? Skromniejsi członkowie Gildii będą mieli mniej pracy, a ich spektakle będą mniej widoczne. Profesjonalnie, to strzelanie sobie w nogę. Osobiście, przypomina mi to poczucie nieadekwatności, które znam z czasu mieszkania w Polsce. Dlaczego środowisko twórców teatralnych w Polsce jest tak pełne negatywnej, agresywnej energii? Żyjąc i pracując w gościnnym, otwartym świecie, jest to dla mnie przedziwne, że elita reżyserów w Polsce jest z góry uprzedzona do mnie. Nie rozumiem jak wybitny człowiek, którego mnie w życiu nie widział, może mnie na waszych łamach nazywać "intelektualną wydmuszką"? Jak taki człowiek może uczyć dziennikarstwa, opartego na zasłyszanych obelgach z drugiego źródła? Całe życie walczyłem z uprzedzeniami. A tutaj napotykam się z nimi ze strony środowisk twórczych. Myślę sobie: jak to? Przecież na świecie artyści to najbardziej otwarci, liberalni ludzie opierający się dogmom i stereotypom. Ciekawi siebie, dialogu, rozmowy. Tutaj z góry jest założone, że jest to PiS i próba rozwalania czegoś. Niektóre osoby mogły się poczuć dotknięte słowami, które zawarł w programie Marek Mikos, ale też taki jest ten biznes. Krytyka jest naszym codziennym chlebem. Czy wszystkie przedstawienia członków Gildii są z definicji arcydziełami i zasługują na państwowe subsydia? To zaszczyt, wydaje mi się, nie utytułowanie. Mam wewnętrzny azymut, który pozwala mi rozróżnić pracę oryginalną od plagiaryzowanej, idee wynikające z wnętrza sztuki od tych narzuconych, promujących samego siebie. Jedne są z pewnością wizjonerskie, inne pełne zapożyczeń od kolegów. Tak to już jest. Jeśli, i kiedy burza ucichnie, przekonanie do współpracy poszczególnych członków Gildii będzie dla mnie jednym z największych wyzwań.

Aktorzy wciąż się z panem nie spotkali. Zostaliście wybrali w maju, jest sierpień. Zamiast tego na łamach prasy czytają o konflikcie Marka Mikosa z panem.

Nie wiem na jakim etapie komunikacja między Markiem a zespołem zawiodła, ale ja przylatywałem do Krakowa na każdy z trzech czerwcowych przekazanych mi terminów spotkań.
Nie obawiam się spotkania z zespołem; ja na nie czekam. Musiałem przerwać próby w Buenos Aires, bilet kosztował mnie fortunę. Na miejscu okazywało się, że tych spotkań nie było. Mailowałem do osób, do których miałem adresy z zapytaniem o spotkanie indywidualne i niektóre osoby odpowiedziały, że wolałyby, żeby te spotkania odbyły się w pełnym gronie. Nie wiem, kto za to odpowiada, ale aktorzy nie dostali w porę wiadomości o spotkaniach. List z prośbą o nie wysłałem do teatru tuż po nominacji. Byłem niezwykle rozczarowany tym, że do spotkania nie doszło. Od początku widziałem moją funkcję opartą na dialog z zespołem. Wiedziałem, że nie jest to grupa artystów, którym można czy należy cokolwiek narzucić. To narodowa scena, a nie szkoła teatralna.

O rzekomej rezygnacji dowiedział się pan przez telefon, w czasie pobytu na Florydzie.

Tak. Pracowałem nad tłumaczeniem sztuki Albeego, której prapremierę chciałbym przygotować na scenie Teatru Starego, dla dwójki legendarnych aktorów.

Dla Anny Polony i Jerzego Treli?

Dla dwojga zasłużonych aktorów, którzy za kadencji pana Klaty nie pracowali w Starym. Jeśli zaakceptują ten pomysł, oczywiście.

Kiedy odebrał pan ten telefon?

Drugiego dnia pobytu na Florydzie. Byłem zdziwiony. Z niczego nie zrezygnowałem. Ostatnie pięć miesięcy poświęciłem w całości na pracę nad programem. Byłem parę dni temu w Oslo, gdzie chciałbym zabrać "Wroga ludu" na festiwal ibsenowski, który odbywa się tam co dwa lata. Pracowałem sporo w Norwegii i wiem, jak takie środki na wyjazd można by zdobyć. Uważam, że spektakl w reżyserii Jana Klaty zasługuje na to, by pokazać go publiczności międzynarodowej. Interesowałoby mnie także koprodukcja z Teatrem Narodowym w Oslo. Mieszka tam spora grupa Polaków, warto by przełamać w ten sposób pewne stereotypowe myślenie o polskiej mniejszości w Skandynawii.

To będzie możliwe, jak zostanie pan zastępcą ds. artystycznych. Na jakim etapie są wasze rozmowy z Markiem Mikosem? Czy faktycznie jego decyzja może być inna, niż ta, którą zapisał w swoim programie. Że tę funkcję powierzy panu?

Statut mówi, że Marek rzeczywiście może mianować kogoś innego lub nie powoływać na tę funkcję nikogo. Ma do tego prawo. To jest problem, dlaczego statut na coś takiego pozwala. Ja tego nie rozumiem.

Pozostaje wam gentlemen's agreement.

Jest to poczucie bardzo niekomfortowe. Za parę dni może się okazać, że Marek decyduje się iść w parze z kimś innym. Ja opróżniłem sobie kalendarz na najbliższe cztery lata. W świecie operowym kalendarz tworzy się z kilkuletnim wyprzedzeniem. Pozbawiłem się pracy, nie wiem, jakie mam warunki pracy w Krakowie. Nic nie wiem o moich dochodach, sprawach mieszkaniowych, o kontrakcie itd. Nie wiem, dlaczego te wszystkie rzeczy nie zostały wcześniej uporządkowane. Sugerowałem wielokrotnie, że to trzeba rozwiązać przed 1 września, nie po 1 września. Jak mam się przeprowadzić do innego kraju nie znając warunków zatrudnienia? Wydaje mi się, że byłem jedyną osobą, która czuła w tej sytuacji dyskomfort. Inna rzecz, że zobowiązałem się moralnie, że do końca sierpnia nie pojawię się na terenie Teatru Starego. Z szacunku dla odchodzącego dyrektora Jana Klaty.

Jego zwolennicy nie szczędzili panu krytyki.

Jego kadencja dobiegła końca, postanowiono rozpisać konkurs i dać szansę komuś innemu. Stało się to zupełnie naturalnie. Komisja była niezależna. Za cztery lata przyjdzie ktoś inny, z inną estetyką i zainteresowaniami. Wzbogaci to repertuar teatru, emploi aktorów, doznania publiczności. Niestety później nastąpiło, nie ukrywam, moje duże zdziwienie z powstaniem Gildii. Z kilkoma osobami miałem później kontakt. W wyniku tego, jedna rzecz stała się dla mnie moralnie dwuznaczna: byłem kilkakrotnie zastraszony. Nie w takim sensie, że ktoś coś mi zrobi, poniżanie słowne jest chyba normą w dzisiejszej Polsce. Ale element fizycznej przemocy mnie zastanowił.

Kto to powiedział?

Niektórzy z moich kolegów po fachu z Gildii. I tutaj zaczyna się mój wewnętrzny konflikt: jeżeli ktoś spoza układu, kto nie kończy polskiej szkoły, przychodzi nagle i wygrywa konkurs, nie może zostać zaakceptowany przez środowisko. Jest zastraszany. Wyśmiewany. Słownie upokarzany. Zakłada się związek zawodowy przeciw jego nominacji. Tak chyba wygląda "american dream" po polsku. Gildia nie została stworzona po to, żeby pomagać młodym, słabym i starym, dając na przykład procent od swoich zarobków dla dobra grupy zawodowej, ale w obronie swoich interesów.

W jakiej sytuacji był pan przez Gildię zastraszany? Może pan to opisać dokładniej? To poważne oskarżenia.

Nigdy nie byłem zdecydowanie przez całą Gildię zastraszany. Mówię o indywidualnych "poradach" prorokujących wybuch pracownicznej, fizycznej agresji wobec mnie. Związania. Potem publicznego upokorzenia na placu. Oczywiście najpierw nie sądziłem, że członek elity kulturalnej polski będzie pisał językiem mafijnym: "spadaj albo ci coś zrobią".
Tak czy inaczej, obraz fizycznej przemocy i fizycznego upokorzenia przed miastem został już w mojej głowie. Gdybym był kobietą, pewnie wywołałoby we mnie to pełną intimidację. Spakowałbym się i zniknął z Polski na kolejne 30 lat.
Co ciekawsze, czytałem to z telefonu, idąc Wiślną, gdzie w 1938 bito mojego wujka przed Uniwersytetem w ramach getta ławkowego na wydziale prawa, znów zadziwiła mnie cykliczność historii. Czy dwa lata temu pomyślałbym, że teraz już pora na mnie? Oczywiście z powodu innego. Ale w kontekście bycia innym.

Rozumiem, że ma pan na to dowody? Będzie pan dociekał swoich praw?

Dowody mam w postaci korespondencji; prawo do niezastraszania już zostało przełamane, bo idę ulicą i się boję. Na pewno nie będę dociekał praw na szczeblu sądowym. Ale ta stara metoda, w mojej glowie już dokonała, co miała dokonać. Prowokację lęku i chęci poddania się.

Zarzuca pan Gildii, że powstała jedynie w obrobie swoich interesów. Jak funkcjonują inne, znane panu gildie?

Większość światowych gildii reżyserskich ma konkretne cele wspierające członków profesji, ta wydaje się być protestem o podłożu politycznym. Czy więc to naprawdę Gildia? Sam płacę za członkostwo w trzech gildiach i wiem na co idą moje pieniądze. Osobiście, latam do Afryki, pomagam ludziom. Pracowałem z uchodźcami w Grecji, w Londynie pomagałem tureckim i syryjskim młodym artystom wchodzić w środowisko. Produkowałem sztuki emigrantek, której sukces zaprowadził do National Theatre. Pomagam, promuję, dzielę się gdzie i jak mogę. W Gildii jest wiele osób z wyższych sfer społecznych, które mogłyby pomóc początkującym reżyserom, którzy nie mają z czego żyć. Ja w świecie brytyjskim nie miałem nic. Skończyłem Oxford, robię to, co robię i gdzie robię. Dziękuję za ten dar każdego dnia. Spędziwszy całe życie w merytokratycznym świecie, trudno mi spojrzeć z sympatią na zachowanie Gildii. Tym bardziej, że wśród jej członków są też studenci, którzy jeszcze w żaden sposób nie zaistnieli w świecie teatralnym. Nie podoba mi się sama zasada, a nie atak na mnie.
Oczywiście można wyśmiewać mój dorobek artystyczny, proszę bardzo, ale wydaje mi się, że niektórzy mogliby się wykazać większą pokorą, w spojrzeniu na niektóre sprawy. Ja natomiast jestem dumny ze swojego życia. Pracuję, kiedy chcę. Mogę się zanurzyć w researchu. Cała moja kariera przebiega w takim rytmie, jakiego bym sobie życzył. Kiedy chciałem studiować, studiowałem. Kiedy chciałem pracować, pracowałem. Jak trzeba było pomagać potrzebującym młodym ludziom z Afryki, zbierałem dla nich pieniądze w Kanadzie.

Skąd wziął się panu pomysł na bycie dyrektorem artystycznym w teatrze narodowym w Krakowie?

Po prowadzeniu przez osiem lat niesubsydiowanego zespołu teatralnego, chciałem pracować jako dyrektor artystyczny na Kontynencie. Okazje zdarzają się przy końcach kadencji i otwartych konkursach. Znam ludzi zajmujących się profesjonalnym headhunting przy takich konkursach. Zdarzają się dziwne decyzje: proszę popatrzyć na londyński Globe, berliński Volksbühne, na aferę wokół La Scali... Kontrowersja konkursowa jest faktem życia. Co do samej pracy, sądzę, że mam ku temu doświadczenie i predyspozycje. Kraków był dla mnie najlepszym miejscem do tego, by zrealizować moje pomysły. Jestem bardzo wdzięczny minister Zwinogrodzkiej, która dała mi odwagę do wejścia w polski świat teatralny. W sezonie będzie osiem premier, z czego ja wyreżyseruję dwie lub trzy. Pisałem w moim addendum, że chciałbym zaprosić do Krakowa Emmę Rice do zrobienia "Balladyny". Emma z doświadczeniem odejścia z Globe. Wśród polskich twórców nie widziałem kogoś tak twórczo i radośnie pracującego w teatrze jak Emma. Pamiętam jej spektakl w Nowym Jorku, "Red shoes". Bohaterka wkłada czerwone buty i nie może przestać tańczyć. Tą tancerką była Polka, Patrycja Kujawska. Tych skojarzeń z Polską Emma ma więcej, myślę, że praca ze wspaniałym zespołem Teatru Starego byłaby dla niej czymś potrzebnym i ważnym. Chciałbym, aby w Krakowie reżyserował też Michael Boyd, były szef Royal Shakespeare Company, który studiował w Rosji, a wychowywał się w polskiej dzielnicy. Kultura słowiańska jest mu bardzo bliska. A jako że Michael przeobraził RSC w teatr patrzący na wschód, można się spodziewać czegoś bardzo interesującego w pracy w Teatrze Starym.

Kiedy poznał pan Marka Mikosa?

Poznaliśmy się przy jednej z naszych rokrocznych wizyt do Centrum Kultury Judaica w Krakowie. Marek jest uroczym człowiekiem. Miło było usiąść z nim i porozmawiać o sytuacji teatralnej w Polsce.

To on zaproponował panu wspólny start w konkursie, czy było na odwrót?

Zaproponował mi go Marek szukając dyrektora artystycznego, do swego menedżersko-artystycznego tandemu, który z racji na podobieństwo do systemu brytyjskiego, wyglądał zaciekawiająco familiarnie. Potem okazało się, że realia przepisów za nimi, zupełnie tak nie wyglądają.

Znał pan przed konkursem minister Zwinogrodzką?

Nie, nie znałem pani minister przed konkursem, choć domyślam się, że była świadoma mojego istnienia.

Jaki teatr pana nie interesuje?

Nudny. Wierzę w inteligencję widza. Chcę robić taki teatr, na który publiczność będzie chciała do Teatru Starego wracać. Gdzie osoba o konserwatywnych gustach czuje się tak komfortowo jak nastolatkowie. Gdzie wielopokoleniowość pozwala wspólnie przeżyć tematy trudne, bolesne, tabu społeczne, czy to aborcji czy historii Kościoła. Tę możliwość dają wielkie dzieła literackie, na których zbudowałem program. Przez opowiadanie historii, przez empatię postaci, można odkryć inne życie. Każde wyjście do teatru powinno być odkrywaniem nowego świata.

Mówi pan o teatrze lewicowym. To nie przeraziło ministerstwa?

Ty używasz słowa "lewicowy". Ja proponuję program oparty na Słowackim, Shakespearze, Brechtcie, Williamsie, Schnitzlerze, Zapolskiej, Elliotcie, na współczesnych sztukach, w tym dwóch zamówionych przez teatr. Złożyłem to addendum, które zostało dołączone do przegłosowanego programu Marka Mikosa. Zostałem przedstawiony jako zastępca ds. artystycznych przez ministra Glińskiego, więc nikogo nic nie przeraziło. Wszystko zostało zapisane. Chcemy robić teatr XXI wieku, który patrzy w przyszłość, nigdy za siebie. Ta dezinformacja mówiąca o moim programie jako konserwatywnym, świadczy o uprzedzeniu. Do czegoś innego. Lub bezpośrednio do mnie. Pozostaje mi tylko pracować i liczyć na to, że to ulegnie zmianie.

___

Michał Gieleta - jest reżyserem teatralnym i operowym, absolwentem literatury na Oxfordzie; przez kilka lat był wykładowcą Royal Academy of Dramatic Art. We wrześniu ma objąć posadę zastępcy ds. artystycznych w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie.



Przemysław Bollin
Onet.Kultura
30 sierpnia 2017
Portrety
Michael Gieleta