Carpe diem

Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że został ci miesiąc życia? Tydzień lub rok? Najpewniej chciałbyś przeżyć wszystko, o czym marzyłeś. Doświadczyć jak najwięcej. „Oskar i pani Róża" Érica-Emmanuela Schmidta to właśnie taka historia. Będąca nagłym skrótem, metaforą życia, które musi się skończyć. Szybciej niż powinno. I mimo tego, że jest to opowieść znana i przedstawiana była w różny sposób, to Lech Mackiewicz na scenie Teatru Małego w Tychach pokazał, że można spojrzeć na nią z niebywałą czułością.

Jest taka scena w filmie „Zmruż oczy" (reż. Andrzej Jakimowski, 2003), niemal w finale, w której Jasiek (Zbigniew Zamachowski) musi odejść z wioski i tłumaczy Małej (Aleksandra Prószyńska), że niezależnie od wszystkiego zawsze już będą siedzieć w tym miejscu. Tę chwilę zatrzyma pamięć. Potem widzimy nałożone na siebie klatki, które zatrzymują to, gdzie przed chwilą stał ich kolega Sosnowski (Rafał Guźniczak), jako przykład. Podobnie zaczyna się tyski „Oskar i pani Róża": na wizualizacjach widzimy zamglone kadry spotkań głównych bohaterów (projekcje: Bartosz Dziuba). Klisze pamięci przesuwają się przed oczami. Obrazy pojawiają się na krótko i znikają. Dokumentują czas, który minął.

Scena jest prawie pusta. Są na niej są tylko prostokątne stelaże z białymi zasłonami w formie frędzli. Konstrukcja na środku przypomina sześcian – metaforyczny pokój w szpitalu. Za nim schowane jest łóżko. Wszystkie te elementy są białe. Ascetyczna scenografia autorstwa Natalii Kołodziej pięknie zgrywa się ze światłem (reżyseria świateł: Dariusz Biernat). Co ważne – elementy scenografii są na kółkach. Pani Róża (Alicja Stasiewicz) jeździ na wrotkach. Kółka oddzielają od ziemi. Sprawiają, że rzeczy jak i kobieta w pewien sposób unoszą się nad ziemią. Na podłodze stawia gołe stopy jedynie Oskar (James Malcolm), który jest jakby najbliżej twardego realizmu. O finezyjny sposób ich poruszania się po scenie zadbał choreograf Misza Czorny.

Twórcy złamali stereotyp, jeśli chodzi o wiek i wygląd aktorów: pani Róża jest tu szczupłą, młodą osobą z krótkimi włosami, w różowym kostiumie (kostiumy: Natalia Kołodziej), a nie starszą, korpulentną kobietą. Natomiast Oskar nie jest chłopcem, ale dojrzałym mężczyzną. Dzięki temu historia ta nabiera głębszego znaczenia: wiemy, że nie jest to bajka dla dzieci, więc można wyjąć ją z pewnych ram i spojrzeć na to spotkanie w szpitalu z innej perspektywy: jako mogące dziać się między różnymi ludźmi. Niezależnie od wieku. I niezależnie od wieku mamy często marzenia, w których chcielibyśmy być gdzieś indziej, kimś innym. Zobaczyć/ przeżyć alternatywną wersję swojej historii jak w filmie „Mr. Nobody" (reż. Jaco Van Dormael, 2009), gdzie bohater wykonując skoki czasoprzestrzenne znajduje się w sytuacjach, które mogłyby się wydarzyć, dopóki nie dokonał wyboru. Oskar przeżywa swoje życie w przyspieszonym tempie. W metaforyczny sposób można powiedzieć, że na końcu swojej drogi przeżył wszystko, co najważniejsze, jeśli chodzi o życie na ziemi.

Spektakl Mackiewicza zrobiony jest z nieprawdopodobnym wręcz wyczuciem, czułością, delikatnością i wrażliwością. Dodatkowo zwraca uwagę świetnie dobrana muzyka (opracowanie muzyczne: Damian Neogenn Lindner), która subtelnie podkreśla nastrój danej sceny. Opowieść autorstwa Schmidta łatwo jest przerysować, pójść w tani sentymentalizm, grać na emocjach – w tyskim spektaklu tego nie ma. Obserwujemy spotkanie dwojga ludzi w sytuacji granicznej, którzy uczą się od siebie świadomie przeżywać czas i cieszyć się własnym towarzystwem. Zachowana tu została oryginalna narracja: forma listów, która pokazuje, że każdy potrzebuje (nawet abstrakcyjnego) powiernika, któremu może się zwierzyć. Poza tym stwarza to też atmosferę pełnej otwartości jako czegoś absolutnie intymnego. I przypomnienia, że o czyichś przeżyciach możemy (niestety) często dowiedzieć się dopiero po jego śmierci.

W „Oskarze i pani Róży" mamy radość i smutek, ale też wszystkie odcienie tych emocji, związane z pierwszą miłością, zakochaniem, małżeństwem czy strachem o bliską osobę. W warstwie narracyjnej i metaforycznej Oskar jest jak tytułowy bohater filmu „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" (reż. David Fincher, 2008): wszystkie stadia rozwoju człowieka przeżywa błyskawicznie z powodu anomalii, z którą się urodził. Dlatego tym bardziej wie, że tak istotne są te chwile, kiedy może z kimś szczerze podzielić się swoimi przeżyciami, ma obok bliską osobę, a świat go nie rozumie i nie ma co oczekiwać, że to się zmieni. Śmierć spowszedniała i często zapominamy o wadze czasu, jaki jest nam dany. Spektakl Mackiewicza to opowieść w pastelowych kolorach, która przypomina o rzeczach fundamentalnych, ale bez patosu.

Co ciekawe, na scenie mamy tylko dwójkę aktorów, ale bohaterów jest więcej. Alicja Stasiewicz wciela się brawurowo w pozostałe postaci niczym Szymon Mysłakowski w „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" (reż. Mateusz Pakuła, koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, prem. 2023). Modulacja głosu, zmiana mimiki odbywa się błyskawicznie i podczas wybranej sceny widzimy kogoś zupełnie innego. Zarówno Stasiewicz jak i Malcolma cechuje autentyczność. Patrząc na nich, od samego początku podąża się za tą historią – artyści zabierają w niełatwą podróż w surrealistycznej przestrzeni. Sceniczny szpital może być też miejscem w bezczasie, niebem czy czymś przejściowym między życiem a śmiercią.

Podobno raczej nie pamiętamy słów, ale to, jak się przy kimś czuliśmy. Powrót do wspomnień wiąże się z emocjami, które zapamiętało nasze ciało. Dlatego finałowa scena jest bez słów. To kumulacja emocji, które gromadziły się przez całą opowieść. Tu już nie potrzeba nic mówić, ponieważ każdy odczyta ją bezbłędnie, po swojemu. Mimo tego, że słychać wtedy z głośników lekki, pogodny utwór, którego tytułu nie będę zdradzać – ja mam w uszach wersy rapera Bisza (z utworu „Szczury", wykonywanego wspólnie z Miuoshem): „Na tysiące godzin kilka minut szczęścia/ których nie przyniesiesz w rękach do domu/ przywleczesz w zębach". Każde szczęście jest okupione cierpieniem – choćby takim, że chwila mija. Ale kiedy ją przeżywamy – chcemy, żeby trwała jak najdłużej i przychodzi na myśl faustowskie „Chwilo trwaj, jesteś piękna".

Oczywiście „Oskar i pani Róża" to opowieść nie tylko o śmierci, przemijaniu, ale też o przyjaźni, dojrzewaniu, łapaniu chwil, samoświadomości czy odpowiedzialności za „oswojenie" drugiego (jako rozwinięty motyw z „Małego Księcia" Antoine'a de Saint-Exupéry'ego). Spektakl Lecha Mackiewicza to doskonale zagrana i zrealizowana niezwykła lekcja uważności – wszystkim polecam przeżyć tę znaną przecież opowieść na nowo. Zanurzyć się w niej z otwartym sercem i przyjąć to, co zaproponowali twórcy, pozwalając sobie na koniec na łzy wzruszenia.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
9 czerwca 2025