Chcę na scenie prawdziwych emocji

Ogromnie przeżywam ten swój debiut, w strasznych bólach rodzi się to przedstawienie. Myślę, że moi aktorzy jeszcze nie znaleźli wszystkich emocji i relacji między sobą, ale mamy sporo czasu, a oni tyle piękna, pasji i oddania, że to musi zaowocować - przed premierą swojej sztuki "Lekcja angielskiego" w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku mówi Krzysztof Pieczyński, aktor i reżyser

Przed premierą "Lekcji angielskiego" w gdańskim teatrze Wybrzeże rozmawiamy z reżyserem spektaklu, Krzysztofem Pieczyńskim:

Lekcja angielskiego to zwykle nauka słówek. Jakich słów nauczy nas Pańska "Lekcja angielskiego"?

Gdy poprosili mnie w teatrze Wybrzeże, żebym napisał reżyserskie, malutkie exposé, napisałem wówczas, czego w moim spektaklu nie będzie: kina, projekcji, telewizji, wideo, muzyki na żywo i mikrofonów...

A co będzie?

Słowo i emocje, czyli wszystko, co najważniejsze. Postaram się też, by scenografia w tym spektaklu nie była zimna, w czym tak gustują polscy twórcy. Wydaje się, że jak coś jest białe, szare albo czarne, to na pewno musi mieć klasę. Taki snobizm. Nie widzę powodu, dla którego cały świat kolorów miałby się zawrzeć tylko w takich odcieniach.

Dziwi mnie też, dlaczego wielkie emocje w teatrze są ukryte pod tak grubą maską, że zapominamy o nich, a zostaje tylko maska. Chcę na scenie prawdziwych emocji. Chcę też słowo wynieść do takiego wymiaru, którego ono nie ma w sobie, gdy jest napisane, by był to przekaz taki, jak kiedyś, gdy opowiadano sobie bajki przy ognisku...

Tak pisze się w materiałach prasowych o Pana sztuce: "Na zewnątrz jest wojna. Ona jest Żydówką, a On Polakiem. On jest człowiekiem rozumu i zasad, ona instynktu i mądrości ciała. Wyznają sobie miłość. Połączyli się w jedno ciało i jedną duszę. Pokonali śmierć. Opowiadają sobie o najpiękniejszych chwilach życia. Czekają na to, co musi się stać".

W tej historii ważne są dla mnie słowa, które komunikują to, co niewidzialne. Ona utożsamia duszę bohaterki. Wyciąga na wierzch sprawy, które On skrywa, gdyby nie zostały ujawnione gniłyby pod powierzchnią zatruwając Jego życie, nie pozwalając wpuścić do tego życia światła i nadziei. Przez tę bolesną konfrontację On staje się świadomy czegoś, o czym nie chciał nawet myśleć. I to bardzo boli. Ale dzięki temu oboje z każdą chwilą są coraz bliżej siebie. Jest to też opowieść o deszczu, o zapachach...

I o tym, że w obliczu zagrożenia zmysły pracują intensywniej?

Gdyby nie przeciwności, nasza wiedza o świecie byłaby mglista. Przeciwności są pewną iluzją, w której musi przejrzeć się prawda, miłość i piękno. To historia o wojnie, ale też o dochodzeniu do dojrzałości. Bohaterowie już wiedzą, że śmierć stoi u drzwi. Nie ma co zatem odkładać życia na później. Żyjemy w takim skupieniu na przyszłości lub na przeszłości, że teraźniejszość nie istnieje. W tym sensie śmierć nie jest opowieścią o czymś, co nas czeka, ale o tym, o czym nie chcemy myśleć. A jeśli śmierci nie wpuścimy do siebie, nie będziemy mieć odwagi żyć.

W swoich wierszach często używa Pan słów: dusza, śmierć, przeszłość, przyszłość, Bóg, nadzieja, miłość...

Rilke też pisze o śmierci, a jest to tak natchnione, jest to taki wymiar głębi, wrażliwości, że niezmiennie ulegamy mu od pokoleń. Byłem ostatnio na spotkaniu poświęconym poezji Rilkego. Przyszło sporo ludzi, więc ten niezwykły poeta, myślę sobie, ciągle żyje. Jego poezja, jego słowa wciąż istnieją jako coś, co nam w życiu towarzyszy.

Niewielu mężczyzn nosi poezję Rilkego w plecaku. Pan nosi.

Musimy zachęcać ludzi, by czytali poezję, a tym samym poważniej traktowali napis nad świątynią Apollina w Delfach: Gnothi seauton - Poznaj samego siebie. To pięknie brzmi po łacinie. Czasami słowo mnie tak uwodzi...

Co Pan tam jeszcze ma?

Książkę amerykańskiej pisarki Clarisy Estes. Pisze o tym, co się z nami dzieje, gdy odcinamy się od źródła, które można nazwać intuicją. Mówi o związkach, że zanim ludzie się dotrą, to ich związek umrze kilka razy i kilka razy się urodzi. Najpierw umrze złudzenie miłości romantycznej. Tak jest zawsze, gdy ktoś otwierając się na bycie z drugim człowiekiem, zamknie się na ból. Wówczas nie będzie mógł przyjąć miłości do swego serca.

Często mówi Pan ludziom o duchowości?

Najtrudniej rozmawia się z tymi, którzy wyznają dogmatyczną religijność. Ale kiedy spotykam się z czytelnikami w związku z promocją moich książek, zaczyna się prawdziwa rozmowa. Z sali padają naprawdę niezwykłe pytania. Wynika z nich, że ludzie często mają głęboką potrzebę rozmowy o sprawach duchowych.

Było pytanie, które Pana zainspirowało?

Pamiętam chłopaka, który podszedł po spotkaniu: Chciałbym o coś pana zapytać - powiedział nieśmiało. Ponieważ właśnie podpisywałem książki, poprosiłem, by poczekał. Ale po chwili przyszedł znowu. - Przeanalizowałem to, co pan tu wcześniej powiedział, i już znalazłem odpowiedź.

Ma Pan dużo szczęścia, myślę sobie, że może Pan wystawić taki spektakl. Bo słowo kiedyś przy ognisku, to może wystarczało. Dziś w teatrze, słowo, to, niestety, często za mało...

Dla mnie dziś najważniejsze są emocje, dość kapryśne zresztą. Przed aktorami duże wyzwanie. Ogromnie przeżywam ten swój debiut, w strasznych bólach rodzi się to przedstawienie. Myślę, że moi aktorzy jeszcze nie znaleźli wszystkich emocji i relacji między sobą, ale mamy sporo czasu, a oni tyle piękna, pasji i oddania, że to musi zaowocować.

Jak im Pan pomoże?

Dając im siebie. W całości. Wiem, co to jest dobre aktorstwo. Wiem, o co mi chodzi i myślę, że jeden krok dziennie postawiony w dobrym kierunku doprowadzi nas do celu. Mają bardzo trudne role do zagrania.

Gdy rozmawialiśmy po Pana powrocie z Ameryki powiedział Pan, że depresja sprzyja natchnieniu.

Depresja to słowo trochę kliniczne... Ale pewien ciężar, smutek, tak, daje natchnienie. Kiedyś w Düsseldorfie napadł mnie jeden facet, krzyknął z wściekłością: Pana wiersze są smutne!

Nie rozumiał, że smutek jest po to, by wyrazić piękno i zaprosić radość.

Jest Pan nieszczęśliwy? - zadałam Panu to pytanie wtedy, dziesięć lat temu.

Dziś dla mnie ważna jest modlitwa. Ale nie ma ona żadnego związku z religią. Modlitwa to dla mnie świat ducha, którego się codziennie uczymy, musimy tylko usłyszeć, co on do nas mówi. Po to, by zaczęły żyć nasze marzenia, bo one są językiem duszy, jej głosem, spragnionym piękna i miłości.

Wtedy to marzenia nazwał Pan modlitwą. O potędze słów, dla Pana tak ważnych, pisał do młodych aktorów Herbert: "Bądźcie w każdej chwili, w każdym wypowiedzianym ze sceny słowie po stronie wartości, za pięknym rzemiosłem, przeciw tandecie, za nieustającym wysiłkiem woli i umysłu, przeciw łatwej manierze, za prawdą, przeciw obłudzie, kłamstwu i przemocy. I nie bądźcie na litość Boską nowocześni. Bądźcie rzetelni. Hodujcie w sobie odwagę i skromność. (...) Życzę Wam trudnego życia, tylko takie godne jest artysty". To był do Pana list?

Nie, to tak, jakbym ja to wypowiedział. Ale ze smutkiem myślę, że i ja muszę te słowa czasem zdradzić. Żeby przeżyć. To długo potem boli. Świadomość, że zrobiło się coś wbrew sobie jest piekąca.

Ma Pan na myśli rolę w serialu?

Myślę o czymkolwiek, co muszę zrobić, by zapłacić rachunki.

To jest trudne życie artysty?

Musimy zbudować dom w naszej psychice, ten dom jest tym, o czym marzymy. Gdy zbudujemy ten dom, duch znajdzie drogę i wypełni go.



Gabriela Pewińska
POLSKA Dziennik Bałtycki
6 grudnia 2011