Chcemy wejść w świat opisany w powieści

Rozmowa z Leszkiem Bzdylem, założycielem i aktorem teatru Dada von Bzdülöw

Amelia Zgierska: Jadwiga Majewska powiedziała o Panu, że „jak na performatora jest Pan twórcą zaskakująco »literackim«”. Skąd połączenie współczesnej formy wyrazu, jaką jest performance, z klasycznym odwołaniem do literatury?

Leszek Bzdyl: Podobne porównania mogły wziąć się z tego, że my przyznajemy się do czytania. W tworzeniu spektakli nie wychodzimy od muzyki, obrazu, a od tematu, który często nasycony jest bazą literacką. To, co robimy, wolałbym nazwać właśnie performance’m, bo jesteśmy otwarci na kontakt, „współrelację” z widownią. Cała forma spektaklu oparta jest na absorbowaniu energii.

A.Z.: Skąd tak ogromne zainteresowania literaturą właśnie w teatrze tańca?

L.B.: Po prostu „oddajemy to, co dostaliśmy”. Czytanie Borisa Viana kiedyś kształtowało wyobrażenia o świecie, nazywało rzeczy po imieniu. Dostaliśmy więc dużo. Teraz chcemy Borisa „przetransportować” do tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z jego twórczością. Jest to np. spowodowane sytuacją wydawniczą w Polsce. Zaprzestano wydawania takich autorów jak Boris Vian, czy Alberto Moravia, ich książki są niedostępne. Mamy zatem nadzieję, że spektakl sprowokuje do tego, by „zajrzeć” do prac francuskiego autora. 

A.Z: Kto oprócz Viana zajmował ważne miejsce w Waszej twórczości? Do kogo Wasi widzowie jeszcze powinni „zaglądać”?

L.B.: W trakcie całej naszej działalności pojawiło się wiele nazwisk: Stefan Themerson, Gombrowicz, Emanuel Swedenborg, George Tabori, Nietzsche. Kiedy w Indiach, gdzie nazwisko Gombrowicza nie jest znane, wystawialiśmy „Kilka Błyskotliwych Spostrzeżeń”, to publiczność po spektaklu była „głodna” przeczytania tekstów autora, chciała dowiedzieć się kim jest ten cichy pisarz, który był inspiracją do powstania tego zdarzenia. O to chodzi, stąd inspiracje literackie.

A.Z.: Właśnie – inspiracje. Wasze spektakle są INSPIROWANE twórczością literacką, nie staracie się przenieść fabuły na deski teatru. Tak też było z „Czerwoną trawą”…

L.B.: Mamy pewną „technologię” robienia przedstawień. Pozwalamy sobie zapominać o szczegółach. Chcemy wejść w świat, który zostaje w powieści opisany: w jego barwę, atmosferę, przestrzeń, w rytm postaci. Potem poruszać się w tym rytmie w przedstawieniu, ale już nie ścigając się z fabułą. Nie chodzi o wycinanie fragmentów powieści i ich scenariuszową realizację. Wtedy aktor byłby zniewolony koniecznością mimetyzmu. Chodzi o inspirację. Dlatego też „Czerwona trawa dzieje się „nigdzie”, opowiada o dwóch parach zamkniętych w kwadracie, które same wyizolowały się od świata i w takiej izolacji tkwią, rozkoszując się samymi sobą. Ale rzecz już po pierwszych chwilach okazuje się być bardziej skomplikowana. Prezentowane relacje są: albo już spełnione, albo jeszcze nie spełnione. Świat kobiet staje się bardziej konkretny, świat mężczyzn uwikłany w rozgrywki filozoficzno – psychologiczne. Z każdą odsłoną ten świat „gęstnieje” i jest coraz bardziej narażony na klęskę. Tylko, że klęski u Borisa Viana są urocze. Mają w sobie pewien absurdalny humor. 

Tu Leszek Bzdyl, jako przykład tego pięknego absurdu, przytacza wzruszająco piękną historię o myszy, która próbowała przekonać kota do tego, by ją zjadł. Finał historii jest zaskakujący. Możecie znaleźć ją w jednej z powieści Borisa Viana „Piana dni”.

L.B. (c.d. wypowiedzi): To nie klęska z użyciem młota pneumatycznego, on nie odpala piły mechanicznej, a dotkliwie wnika w rzeczywistość. Jest absolutnie egzystencjalny, z cudowną możliwością budowania abstrakcji koloru, smaku. Potężna doza egzystencjalna podana we francuskim sosie. Aż chce się o tym opowiedzieć.

A.Z.: O tej uroczej klęsce?

L.B.: Tak, szczególnie teraz. Niech taki obraz klęski będzie dyskusją z tym, co dzieje się w teatrze. Polski teatr, z rozmaitych powodów, zakleszczył się w psychopatii, cierpieniach, rozdrapywaniu ran, w sentymentalizmie. „Czerwona trawa” jest swego rodzaju kontrapunktem dla tej sytuacji, w której rozdziera się skórę, wyciąga flaki na wierzch, grzebie ciało.

A.Z.: A klęska w spektaklu Dady ociera się o surrealizm i swego rodzaju absurd?

L.B.: Tak, tylko że ten surrealizm jak u Borisa Viana, jest bardzo konkretny. To nie jest zabawa dla zabawy. Surrealizm i absurdalność życia to pewnego rodzaju gra, która jednak nie kasuje logicznego przebiegu myśli. Nasze zmiany, nasze ucieczki, powroty, decyzje wydają się być absurdalne, lecz okazuje się, że w rzeczywistości inne po prostu być nie mogą.

A.Z.: Chodzi o całkiem proste decyzje?

L.B.: O CAŁKIEM proste decyzje. Np. „dziś podejmuję się zrobić remont kuchni”, albo „Pomaluję Ci łazienkę na fioletowo”. To surrealne – dlaczego na fioletowo? Lepiej byłoby gdyby była biała. Ale tak chcę i tak ma być. Dlatego co to może znaczyć, kiedy faceci wkładają głowy w suszarki, którym przypisana jest funkcja lobotomii mózgu? Widać nie zostaje nic innego, jak tylko się wykończyć, schować do suszarek, zrobić pranie mózgu. Co, w gruncie rzeczy jest naturalne.

(głośny śmiech)

A.Z.: I czy taka… absurdalna forma, takie abstrakcyjne ujęcia, jakie potraficie Państwo zaserwować, mają związek z nazwą teatru? Dada – jak ta artystyczno – literacka zabawka, która byłą przyczyną rewolucji w sztuce?

L.B.: Dada w sztuce jest punktem odniesienia, to ten moment kiedy urodziła się totalna wolność. Dada było kontrapunktem, samo siebie ciągle kontrapunktowało. O Dada czyta się w podręcznikach do historii sztuki, że to takie dziecięce… „coś”. A Dada to bardzo poważny projekt, który polegał na tym, by uwolnić sztukę z konwencji, z okowów, a jednocześnie nie patrzeć na siebie zbyt poważnie. Nasze decyzje artystyczne są intuicyjne. To moja ręka, mój ogląd, moja prezentacja. Wszystko to może być zaraz wyrzucone do kosza i uznane za nieistotne. Ale liczy się „teraz”, w tym momencie następuje akt. Sztuki dadaistyczne to były akty skierowane na reakcję widza, na stworzenie nowej przestrzeni odbioru. To, co robimy w Dada von Bzdülöw jest próbą utrzymania się w tym zamyśle. Nasze działania na scenie mogą wydawać się nieprawdopodobne, ale nie chcemy tworzyć między nami, a widownią przestrzeni „mega sztuki”. Chcemy, aby widz przychodził na spektakl teatru Dada von Bzdülöw zrelaksowany. To, jak się nazywamy, ten „słowotwór” językowy, ma wprowadzić publiczność w dobry humor, uspokoić.

A.Z.: Nazwa sugeruje zatem czego można się spodziewać po Waszych performance’ach.

L.B.: Dokładnie tak. Nie chcemy być postrzegani jak patetyczna grupa teatralna „Kompania Leszka Bzdyla”, chodzić po scenie z wyprostowanymi szyjami i maską na twarzy. Nasze, z pozoru abstrakcyjne działania, są zupełnie naturalne. I dzięki temu staramy się wydobyć, „urodzić” na scenie to, co bolesne z całej surrealności i przypadkowości naszego życia i przyjrzeć się temu.



Rozmawiała Amelia Zgierska
„5 ściana”
23 listopada 2009
Portrety
Leszek Bzdyl