Choć fundament mocny, posypała się fasada

To pokolenie kolejkowiczów. Znamy ich z przystanków autobusowych, parków, a przede wszystkim, jak się zdaje – z poczekalni w przychodniach lekarskich. Na scenę (jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, kiedy widownia, nieuciszona ostatnim dzwonkiem, rozmawia swobodnie o bolących stawach, Różyckim, reżyserze Dwunastu stacji czy o spożytych tego dnia posiłkach), spokojnym krokiem wchodzą starsi panowie.

Siadają bez pośpiechu na ustawionych w rzędzie krzesłach. Ubrani w prochowce, kieszenie wypełnione mają reklamówkami. Na głowach kaszkiety bądź kapelusze, bolące nogi kryją w butach pamiętających lepsze czasy, zapewne jeszcze PRL-u. W reklamówkach niosą zdobycze współczesności: owoce i mięso zakupione bez wystawania w kolejkach. Czasem parę cukierków dla wnuków. Półgłosem dyskutują między sobą. I tak widownia szumi do aktorów, a aktorzy mruczą do widowni. W tej atmosferze zagłuszanego oczekiwania,  na ekranie zajmującym niemal całą wysokość i szerokość dużej sceny opolskiej, pojawia się autor wystawianego utworu, Tomasz Różycki. Rozpoczyna swój poemat. Starsi panowie obracają się przez ramię, bez szczególnej wnikliwości (a w każdym razie takie sprawiają wrażenie) wpatrują się w ekran. Różycki mówi dość niepewnie, niezgrabnie. Jego sprzeciw wobec miasta-choroby, miasta znienawidzonego, „potwora bez duszy” i „przekleństwa każdego ranka” jest... cichy, słaby i bez wyrazu (na myśl przychodzą przyprawiające o ból głowy utwory Stachury, w jego własnym wykonaniu). Kiedy kamera płynnie oddala się, widzimy, że Różycki siedzi na szarym, brudnym murku przed jedną z opolskich kamienic. Po wygłoszeniu kilku zdań wstaje i podchodzi do czekających pod klatką młodych ludzi. Stylizacja podkreśla ich młodzieńczość (młodzieżowy ubiór, takież dodatki i duża aktywność ruchowa), rozruchliwioną, pełną ciekawości i podniecenia podlotkowatość. Idąc dalej w neologizowaniu, powiem, że ta ich młodzieńczość była prze-ruchliwiona, a przez jaskrawość ubioru - karykaturalna.

Różycki – Narrator wprowadza grupkę do kamienicy, snując opowieść o jej gospodarzach, o panujących tam zwyczajach, jakże „innych” niż „gdzie indziej”. W mieszkaniu, do którego wchodzą, wskazuje młodym na przedmioty najwyraźniej znane sobie z dzieciństwa. Po tym wstępnym, nostalgicznym remanencie obraz z ekranu znika, a zza niego, dzięki podświetleniu, widzimy niewielkie, podłużne pomieszczenie. To kuchnia.

Kuchnia jest sercem mieszkania. Miejscem wszelkich obrad, spotkań towarzyskich, duchowych przeżyć przy Radiu Maryja, pijalnią trunków wszelakich, jadalnią... a z czasem przeistacza się nawet w ogród. Na środku stoi wielki stół, jako że trzeba ugościć najbliższą rodzinę, czyli dzieci, wnuków, siostry, ich mężów, sąsiadów i ich przyjaciół. Widzimy tę kuchnię niejako podwójnie: jako opisane już niewielkie pomieszczenie na scenie i jako przestrzeń ukazaną na wielkim ekranie. To na nim rozgrywa się wspaniała scena wyrabiania ciasta na pierogi. Zbliżenie zza ramienia Babci (Ewa Wyszomirska) pozwala poczuć tę  ciężką pracę, dostrzec spięcie mięśni na twarzy i niemal medytacyjne skupienie. Jajko wyciekające ze skorupki wpada do mąki jak pocisk, bomba spuszczona z samolotu – i taki też towarzyszy mu dźwięk. Babcia jest olbrzymem, któremu nie wolno przeszkadzać, gdy pracuje nad pierogami jak nad stworzeniem świata, według znanego od dawien dawna porządku. Widz staje się dzieckiem, pełnym podziwu dla pracy umęczonych, ale silnych rąk. Natomiast Wnuk i pozostała trójka skaczą pod ekranem jak małe skrzaty – dotykają ekranu, jakby dotykali widocznej na nim góry mąki, wyginają się, jakby spływali wraz z mlekiem, które Babcia wlewa do mącznego krateru, chichoczą, kręcą się, wiercą… I stają coraz bardziej irytujący. Tymczasem na ekranie przesuwa się tekst – to przepis na pierogi, ten z poematu. To kolejne odwołanie do utworu Różyckiego. Na nieszczęście, obraz, jaki zaprezentował Grabowski, w wielu miejscach zrobił temu utworowi krzywdę. Najlepiej widać to w scenie lepienia pierogów: po skończonej pracy, po wyjściu Babci z kuchni, okazuje się, że pierogi są rozłożone niemal wszędzie – na stole, blatach, kredensie, a po trzaśnięciu drzwiami wypadają także z szafki. Obraz ten wywołuje uśmiech, rozczula, kiedy pomyślimy, że tak, owszem, babcie często popadają w kulinarną przesadę. Ale takiej hiperboli, tego rodzaju zabiegu artystycznego spodziewałabym się raczej po kreskówce dla dzieci.

 Jak się okazuje, łatwiej jest ukazać w sposób stopniowalny (subtelniejszy i celniejszy) sceny picia, z którymi sami aktorzy poradzili sobie bardzo dobrze. Tu pomysły były chwytliwe, zabawne, ukazywały bez spłaszczenia specyfikę polskiej kultury picia. Widzieliśmy scenę filmową, w której sąsiad częstował młodych winem własnej produkcji, a stan ich po każdej szklance (zwróćmy uwagę: szklance właśnie), stopniowo zmieniał się, co widoczne było w sposobie mówienia, ułożenia coraz luźniejszych ciał na krzesłach i ogólnej filozofii myślenia o funkcjonowaniu świata. Swoisty urok miała również scena w kuchni. Wnuk, jako osoba niepijąca, kurtuazyjnie pomagał swoim kolegom opróżnić wszystkie dostępne w mieszkaniu butelki z alkoholem (ale tak, by się nic nie zmarnowało). Mimo, że dla dwojga z nich wieczór już się skończył, umordowani pomagali wyszukiwać kolejne butelki. Zadanie wymagało nadludzkiego wysiłku, ponieważ były pochowane (na wyjątkowe okazje i święta) we wszystkich kuchennych schowkach. Bohaterowie stawiali je na stole w różnych konfiguracjach, jakby grali w szachy. Przestawiali je nawet w pijackim skupieniu,  próbując jakiś porządek w tym chaosie zachować. Po wykonaniu zadania padali, jak nieżywi, w kąty kuchni po to, by po chwili znów szperać po szafkach. Ponownie zastosowano hiperbolę (ponieważ ostatecznie butelek było prawdopodobnie około trzydziestu), tym razem jednak umiejętniej. Ale przesadna ekspresja, z jaką młodzi padali na podłogę po każdej dostawie alkoholu, budziła, niestety, zażenowanie.

Kondycja zespołu aktorskiego Dwunastu stacji jest wątła. Postacie poematu przesadę mają wprawdzie wpisaną w pewne swoje zachowania, ale aktorzy mechanicznie przepoczwarzyli je w karykatury. Tylko Wnuk się udał Łukaszowi Schmidtowi wspaniale. W przeciwieństwie do pozostałych nie tworzył efektu przerysowanej deklamacji tekstu, z jaką się spotykaliśmy na apelach szkolnych w podstawówce. Najgorzej pod tym względem wypadł Maciej Namysło.

Siłą spektaklu jest tekst Różyckiego. Choć fundament mocny, posypała się fasada. Próbowano wzmocnić przekaz poematu poprzez wykorzystanie ekranu (udany pomysł). Jednak chwytliwe sceny filmowe nie uratowały spektaklu.

Minusem Dwunastu stacji w reżyserii Grabowskiego jest nierównomierność. Jej uzasadnieniem byłoby wywołanie w widzach gwałtownych i sprzecznych reakcji – od śmiechu po płacz, zmuszające do głębszej refleksji. W Teatrze im. Jana Kochanowskiego jest natomiast odrobina śmiechu, którą wypiera skradające się zażenowanie, przerywane scenami nie tyle refleksyjnymi, co nużącymi. Dwanaście stacji, poemat, to nie komedia, to nie tekst kabaretowy. To sprawnie pokazany, wyrazisty obraz kondycji opolskiej społeczności, w której odbijają się ciągle przeżycia sprzed lat. Dzięki wartkości języka i talentowi diagnostyka, Różycki swoją spostrzegawczością potrafi rozbawić czytelnika. Ale jest to śmiech z bólem serca i zgrzytaniem zębów. Zastanawiamy się, dlaczego pewne procesy się nie zmieniają, a my nic z tym nie robimy, brnąc ciągle w te same błędy i nurzając się we własnej rozpaczy, wciąż pielęgnowanej martyrologii.

Grabowski tekst spłycił, zbudował wokół niego obraz, który ostatecznie do poematu nie do końca przystaje. Nie zamierzam kłócić się o kwestię wyobraźni czy jej braku: jest to sprawa indywidualna. Ale reżyser, jako główny kreator, jako osoba wrażliwa, mająca moc sprawczą i opiniotwórczą, biorąc na warsztat tak wspaniały tekst rozpłatał go bez wyczucia, po czym niezgrabnie zszył.   



Martyna Friedla
Dziennik Teatralny Opole
11 kwietnia 2014
Spektakle
Dwanaście stacji