Cholera, tak to jeszcze nie było...

Nie chcę już, żeby mnie wszyscy kochali, w ogóle już mnie to nie interesuje. Już nie mam na to siły, ochoty, chęci - mówi Maciej Stuhr, aktor Nowego Teatru w Warszawie.

Niespieszne spotkanie. Mimo że czas wyjątkowy. W jego życiu zawsze wiele się działo, ale nigdy tak jak ostatnio. Choć potrafi zjednać sobie zarówno publiczność, jak i krytykę, wcześniej po prostu nie zdarzało się, by musiał w tak bezkompromisowy sposób stawać w obronie tego, kim jest, w co wierzy i w czym bierze udział. Już bez żartów i dowcipów, za to po raz pierwszy z tak osobistą refleksją nad wydarzeniami, jakie miały miejsce nie tak dawno w jego życiu. Maciej Stuhr, aktor, pisarz, człowiek, który wie, co zrobić z wolnością.

Jadąc na ten wywiad, rozmawiałam z moim 19-letnim chrześniakiem. Padło pytanie, z kim się spotykam. Odpowiedziałam, że będę rozmawiać z panem Stuhrem. "Którym?" - dopytywał. Mówię, że z młodym. "On już nie jest taki młody" - skwitował.

- No tak. Kiedyś Rafał Bryndal powiedział, że jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że niezależnie od tego, ile będę miał lat, to będą mnie nazywać zawsze młodym Stuhrem z racji rodzinnych koligacji. Ale faktycznie, przychodzi taki czas, w którym zaczynam coraz więcej myśleć nie tylko o tym, co przede mną, ale również o tym, co już minęło. Kiedy patrzę na to zdjęcie, które zdobi okładkę "Zwierciadła" - choć nie wiem, czy "zdobi" to na pewno odpowiednie słowo w tym przypadku - to widzę, ile się zmieniło, jak ja się zmieniłem. Dociera to do mnie, bo przypominam sobie siebie z okładki "Zwierciadła" sprzed iluś tam lat.

Co się zmieniło przez te lata?

- Spojrzenie na świat, które ewoluuje. Nie jest już tak beztroskie. Z drugiej strony - człowiek próbuje nie dać się czasowi. Uprawia różne harce na swoim organizmie, na swoim umyśle, żeby zachować w sobie jakąś - jeśli nie młodzieńczość, to przynajmniej świeżość myślenia. Chodzi o to, by zaskakiwać samego siebie, by nie zgorzknieć, nie załamać się bezsilnością, niepowodzeniami. Pisałem o tym w jednym z felietonów. Tematem było to, co robimy w życiu po raz pierwszy. Kiedy człowiek sobie uświadomi, jak wiele rzeczy dzieje się dookoła, które mimo wieku zdarzają się po raz pierwszy, i się trochę na nich skupi, to coś człowieka bardziej trzyma, niż wtedy, gdy się skupia na zdarzeniach, które towarzyszą nam każdego dnia.

Dojrzewamy, dorastamy, starzejemy się - pula rzeczy, które możemy zrobić, przeżyć po raz pierwszy, zawęża się.

- Ale jest ich cały czas sporo. Byłem zdumiony tym odkryciem. Jeśli w pewien sposób popatrzysz na rzeczywistość, to nagle się okazuje, że.....O cholera, tak to jeszcze nie było".

Wychodzi teraz twoja pierwsza książka. Debiutujesz w roli pisarza. "Tak to jeszcze nie było", żeby wykorzystać cytat.

- No właśnie. Dla mnie to komfortowa sytuacja, bo tak jak wspominałem we wstępie do książki, można powiedzieć, że pisałem ją latami, a można też, że nie pisałem w ogóle. Poza napisaniem dwóch wstępów i redakcją czy drobnymi zmianami...

Miałeś gotowca.

- Tak też można powiedzieć. Nie ukrywam, że od kilku lat temat wydania książki jest obecny w moim życiu. Z kilkoma wydawnictwami na ten temat rozmawiałem, miałem wiele pomysłów. Nie ukrywam również, że pisanie sprawia mi ogromną frajdę. Mniejsza o efekty, po prostu lubię to robić. Cenię sobie bardzo to, że mogę w tej dziedzinie od kilku lat się realizować, pisząc na przykład dla "Zwierciadła". I mam chrapkę na więcej. Niestety, na razie czas, a w zasadzie brak czasu, nie pozwala mi na to. Nie mogłem się poświęcić jakiejś większej formie. Ale przez te parę lat uzbierało się już chyba ponad 40 felietoników, plus opowiastka filmowa, którą publikowaliśmy przez 12 miesięcy w "Zwierciadle", i ten materiał był w zasadzie gotowy do wydania w jednym zbiorze. Aż się prosił o to. Cieszę się przede wszystkim ze względu na opowieść filmową, że została zebrana w spójną całość, bo podejrzewam, że niewielu czytelników mogło ją śledzić miesiąc w miesiąc. Bardzo mnie ucieszyła propozycja wydania tej książki.

Felieton to mistrzowska forma wypowiedzi dziennikarskiej, to gatunek ceniony najwyżej. Od początku czułeś się na siłach, nie myślałeś: "O rany, o czym ja tu będę pisał co cztery tygodnie?".

- Wczoraj w nocy przeczytałem, że Krzysztof Skiba po wielu latach zakończył pisanie felietonów dla tygodnika "Wprost". I wypowiadała się na ten temat pewna pani, medioznawca, która między innymi skarżyła się, że dawniej to był gatunek przynależący najlepszym, a teraz to wystarczy nazwisko i się pisze felietony jak na przykład Maciej Stuhr.

Jak się czyta coś takiego, to co?

- Pierwsze pytanie: Czy ta pani na pewno czytała moje felietony? Zawsze lepiej rozmawiać o czymś, co się zna, co się wie. A wiem na przykład po filmie "Pokłosie", że największe dyskusje są wśród tych, którzy nie widzieli filmu. Ale zakładam, że ta pani się zapoznała i dopiero wtedy wyraziła swoje zdanie. Napisałem we wstępie do felietonów, że niestety, objawiam wszelkie symptomy grafomanii, bo podoba mi się to, co napisałem, i wszelka krytyka mnie dotyka. Jest mi zwyczajnie przykro, jak komuś to się nie podoba albo tego nie rozumie. Co, oczywiście, nie ma nic wspólnego ze stanem faktycznym i tym, czym to moje pisanie obiektywnie jest. Ciekawa rzecz, bo rzeczywiście mam bardzo mały dystans do tego, co piszę.

Z rolami i filmami, w których zagrałeś, jest inaczej?

- Tak, do tego mam ogromny dystans. Połączony z pewnością.

Co to znaczy?

- Wiem, czy to, co zagrałem, jest dobre, czy złe. W zasadzie żadne opinie nie wpływają na moje samopoczucie. Jak zagrałem dobrze, a ktoś pisze, że źle, to, oczywiście, czuję się skrzywdzony, ale nie zmienia to mojego poglądu na ten temat. I na odwrót. Czasami piszą, że byłem rewelacyjny, a ja wiem, że się zaledwie prześlizgnąłem, wykorzystując parę trików znanych mi skądinąd. Jest mi miło, ale to też nie zmienia mojego poczucia na temat tej roli.

Z pisaniem już tak nie ma?

- Z pisaniem lubię, żeby mnie pogłaskać i powiedzieć, że to jest dobre. Nie piszę szybko. Często nad jednym słowem siedzę bardzo długo. Lubię dbać o język, o zaskakującą formę. Staram się tego bardzo pilnować. Więc jak potem ktoś chce wprowadzać zmiany, skracać, wydłużać, no to czuję leciutki wewnętrzny sprzeciw.

Pomału stajesz się klasykiem.

- W sumie tego pisania będzie już z osiem czy dziewięć lat w takich mniejszych, krótszych formach. Wstrząsająca opowieść filmowa "Utytłani miłością" jest najdłuższą formą literacką, jaką popełniłem.

Utytłałeś się kiedyś miłością?

- Non stop się tytłam.

Przeczytałam ją dwa razy. Figlarz z ciebie.

- Moi rodzice kompletnie tego nie skumali, musiałem im tłumaczyć dowcip po dowcipie, o co w tym wszystkim chodzi. Co mnie trochę przeraziło.

A siostra?

- Siostra dopiero przeczyta.

Po pierwszej wolcie fabularnej można założyć, że konwencja przez ciebie przyjęta będzie niezwykłe pojemna. To w zasadzie taka zabawa konwencją, która zniesie, pomieści wszystko, wiele gatunków, zwrotów, odniesień oraz nawiązań do filmów i literatury, zakamuflowanych lub podanych wprost.

- Zawsze się zastanawiałem, jak to jest, że ci główni bohaterowie dożywają prawie do końca filmu. I zawsze chciałem zobaczyć jakiś film, w którym by ubili głównego bohatera, jeśli nie na początku, to po jakimś czasie.

Przyjąłeś formułę bez granic. Dajesz sobie legitymację, by wystawić czytelnika podobnie jak swoich bohaterów na każdą próbę. Totalna wolność. Chodzi o to, że trzeba wiedzieć, co zrobić z wolnością. Mam wrażenie, że ty wiesz.

- Zacznijmy od dwóch gatunków, które są mi niezwykle bliskie jeszcze od czasów kabaretowych. Po pierwsze, parodia. W roku 2010, kiedy to pisałem, szalały po polskich kinach polskie komedie romantyczne. Chcieliśmy, żeby z "Utytłanych miłością" wyszła opowieść filmowa, taki zarys scenariusza filmowego, który ewentualnie można by kiedyś sfilmować. Jednocześnie chcieliśmy, żeby było o miłości, tak jak w każdym filmie, ale też, żeby było w miarę możliwości zabawnie, chociaż z tym słowem, oczywiście, może się wiązać zupełnie inna historia pod tytułem "Przerażający smutek polskich scenarzystów".

Oj, zaczyna wiać grozą.

- Ale taka jest prawda. Punktem wyjścia dla "Utytłanych miłością" był jeden z moich felietonów pt. "Miłość na parkiecie", który jest zarysem scenariusza komedii romantycznej, napisanym w punktach. I to na pewno uruchomiło czy ugruntowało we mnie potrzebę napisania parodii typowej polskiej komedii romantycznej, "Utytłani..." właśnie tym są. Stąd jedna z postaci została po prostu ochrzczona Groch Ola.

No wiesz, nazwiska się nie wybiera.

- To prawda, wiem to doskonale. No ale nasz bohater Miłosz Kochan, kiedy po raz pierwszy słyszy to nazwisko i imię w tej kolejności, to nie bardzo wie, co z tym zrobić. Ja też bym nie wiedział. Śmiem jednak twierdzić, że wiem co nieco o parodii, choć na pewno nie wszystko. Dlaczego ludzi śmieszy to, że robię podobny ruch do Stanisława Sojki? Tego na przykład nie wiem.

Pytanie: Czy śmieszy Stanisława Sojkę?

Na szczęście tak, kiedyś grałem to przy nim.

Powiedzieliśmy o parodii, a drugi z gatunków?

- Drugi, który odegrał pewną rolę, wziął się stąd, że na długo wcześniej, nim zacząłem pisać "Utytłanych...", poznałem scenariusz filmu "Kadisz" [późniejsze "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego - przyp. red.]. Bardzo dużo o tym rozmawialiśmy z reżyserem, kręcąc serial "Glina". Władek sporo mi opowiedział o prawidłach scenopisarstwa, bo rozkładaliśmy na części pierwsze nasz ulubiony serial, czyli "24 godziny" (o przygodach Jacka Bauera), którym się obaj zachłystywaliśmy. Historię "Pokłosia" bardzo długo nosiłem w sobie. Gdy wpadliśmy w "Zwierciadle" na pomysł, bym napisał taką opowiastkę filmową, chciałem zwrócić się do kogoś, kto ma w małym palcu konstrukcję opowieści dramatycznej, filmowej. Pierwszy telefon, jaki wówczas wykonałem, to był telefon do Władka. Spotkaliśmy się na kolacji, ustaliliśmy, co taka forma powinna zawierać. I ja mu podrzucałem różne pomysły, konsultowałem z nim ten tekst. Władek nie mógł przeboleć pewnych rzeczy, które w filmie nie powinny się zdarzyć, na przykład uśmiercenie głównego bohatera na czwartej stronie scenariusza. Bo to oznacza, że się wybrało złego bohatera. Poważyłem się jednak na to, spełniłem swoje marzenie. Co nie znaczy, że moja przyjaźń z Władkiem i lektura "Pokłosia" nie miały wpływu na kształt "Utytłanych...". Są punkty styczne, jest chociażby powracający do swej wsi facet, który idzie śladami pewnej zagadki, są nawet wątki żydowskie, ukazane w krzywym zwierciadle rzecz jasna.

Napisałeś we wstępie, że "Utytłanych..." trzeba czytać jak scenariusz filmowy, który powinien w wyobraźni widza uruchamiać bardzo konkretne obrazy czy wręcz projekcję. Porównując ten materiał do felietonów, co jest trudniejsze - operowanie słowem czy pisanie pod obraz?

- Trudno powiedzieć. Na pewno z punktu widzenia konstrukcji opowieści filmowej trzeba wiedzieć, gdzie na przykład powinien być punkt zwrotny. Jak już ułożyłem sobie całą historię, samo pisanie szło mi dość łatwo, sprawiało dużą frajdę. Z felietonami jest inna trudność. To comiesięczna męka, by usiąść przed białą kartką i podzielić się jakąś myślą z czytelnikiem. To jest wyzwanie, ale też bezczelność, że się jakąś myśl posiada, wreszcie dyscyplina, żeby przynajmniej raz w miesiącu z siebie taką myśl wydusić.

No właśnie, jak to jest z tą weną?

- Nie ma żadnych reguł. Często zdarzało się, że te felietony o tyle same się rodziły, że siadałem do pisania, mając jakiś pomysł, który w rezultacie skręcał w bok. Temat się zmieniał, z jakiegoś początkowo przyjętego przeradzał się w coś zupełnie innego, nowego. Nie wiem, czy powinienem o tym głośno mówić. Czasami siadam z pewną myślą i nie poznaję swojego felietonu na końcu, ponieważ idzie on w inną stronę. Nie zawsze to, z czym siadam, okazuje się najlepsze. Nie ma recepty. Z tego płynie dla mnie zresztą jeszcze jeden wniosek. Jak mnie spytałaś na początku, co się zmieniło w moim życiu, na ile czuję swój wiek, to z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jedną z największych zmian, jakie poczułem ostatnio - punktem zwrotnym, ale nie rewolucyjnym, tylko takim, który uświadomił mi pewną cezurę - było "Pokłosie". Gdzie ja nagle z ulubieńca tłumów stałem się... nie wiem, jak to nazwać... zmieniłem grupę docelową, jak to mówią specjaliści od biznesu czy show-biznesu.

Nieco zmieniłeś, to prawda.

- Z tej dużej grupy, której kojarzyłem się pozytywnie, zrobiła się jakaś grupa, która się na mnie, powiedzmy, zawiodła, i jakaś grupa, która polubiła mnie jeszcze bardziej. I nagle stwierdziłem, że ta zmiana na etapie życia, w którym obecnie jestem, to jest coś, czego bardzo potrzebowałem. Nie chcę już, żeby mnie wszyscy kochali, w ogóle już mnie to nie interesuje. Już nie mam na to siły, ochoty, chęci. Nie zależy mi na tym, żeby się wszystkim przypodobać, a kiedyś tak było.

Dlaczego? Po co się chce takich rzeczy?

- To jest pewnie problem psychologiczny sięgający czasów dzieciństwa. Jako chłopiec chciałem, żeby mnie wszyscy koledzy lubili. To się zmienia. Widzę, że nie każdy musi mnie kochać. To jest, oczywiście, bardzo miłe, dużo zawdzięczam temu, że miałem tak szeroką publiczność i nadal chcę mieć w sumie dość szeroką. Ale bez ciśnienia. Dam ci dobry przykład. Zadebiutowałem w roli reżysera półtora roku temu spektaklem pt. "Smuteczek". I tak się stało, że mogłem sprawdzić wyniki oglądalności. A dostałem informację, że oglądalność była dość wysoka. Sprawdzam, okazuje się, że mieliśmy około dwóch milionów. Jestem zachwycony. Ale patrzę, skoro mam taką możliwość, po tych słupkach dalej.

I nagle petarda.

- Tak. Cztery miliony. Co to jest? - myślę. Trzy godziny wcześniej kabaret Paranienormalni.

Nie wiem, jak opiszę twoją minę... Może to wystarczy.

- To był właśnie taki moment, w którym zdałem sobie sprawę, że nie chcę i nie mogę się ścigać. To nie są zawody. Tym bardziej że ja się przecież często różnię od większości. W opiniach, w tym, co oglądam, co czytam, jakie mam stanowisko na dany temat. To ma związek ze studiami, jakie kończyłem, krakowskim domem, Nowym Teatrem, w którym teraz jestem, ludźmi, których spotkałem po drodze. Ten milion osiemset oglądalności coś mi uświadomił, doprowadził do punktu, w którym jestem teraz.

Czujesz, że jesteś gdzieś pomiędzy, że to czas weryfikowania pewnych kwestii?

- Trudne pytanie. Nie wiem. Może. Tylko nie wiem, pomiędzy czym a czym. To znaczy z jednej strony wiem, bo już minęło, ale nie wiem, dokąd zmierzam. To jest w ogóle trudny czas dla faceta, dla człowieka. Za chwilę minie połowa życia. Albo się zaczniesz starzeć, albo... Wiadomo, że nikt się nie chce zestarzeć, ale jakieś rozpaczliwe próby zatrzymania czy przywrócenia młodości wyglądają śmiesznie w przypadku facetów. To jest na pewno moment, który coś weryfikuje, chociażby to, czy się mądrze przeżyło te 40 lat, czy nie. To jest moment, żeby jakoś to udowodnić.

Będziesz robił bilans?

- Nie wiem. Nie lubię teoretyzować życia. Najczęściej teoretyzuję na temat życia w wywiadach, bo nagle muszę ubrać w słowa coś, co się dzieje, co żyje samo. Nie wiem, czy to będzie bilans.

Powiedziałeś, że za sprawą "Pokłosia" i tego, co się wydarzyło dalej, zmieniłeś grupę docelową. Byłeś głosem, apostołem tego filmu. Z "Utytłanych miłością" dowiedziałam się, że jesteś fanem twórczości Marcina Świetlickiego, cytujesz go: "Prawdziwy bohater zawsze jest samotny". To trochę o tobie w ostatnim czasie. Coś ci zabrał ten film, ale bez przesady, wiele ci dał.

- Łapię się na tym, że czasami podchodzą do mnie ludzie i a propos tamtego okresu mówią, że im strasznie przykro. Że w dziwnym kraju żyjemy, że szkoda, że musiałem tyle przejść. I ja jestem trochę zdziwiony. Bo mimo że kilka razy było mi przykro, nie miałem poczucia, że dzieje mi się jakaś krzywda. Wręcz przeciwnie, coraz bardziej się utwierdzałem w przekonaniu, że należało tak zrobić, tak powiedzieć, wziąć udział w tych programach. Bo to mi uświadomiło, na czyjej opinii i wsparciu tak naprawdę mi zależy. Bardzo dużo dostałem. Oczywiście, stałem się bohaterem tabloidów, ale żywotność newsów jest zazwyczaj krótka. Są newsy, które trwają dłużej, jak bramki Roberta Lewandowskiego, i są takie, które funkcjonują krócej, jak ten, z którego się dowiedziałem, że mój ojciec chrzestny ratuje moje małżeństwo. Mogę się z tego tylko śmiać. "Pokłosie" uruchomiło szum trzytygodniowy, ale wszystko to było na wyrost. Najlepszy dowód, że trzysta tysięcy widzów w kinach to mało, zbyt mało jak na tę skalę dyskusji czy ten poziom bezpłatnej reklamy, który film dostał. Mogło być lepiej. Polacy to jest chyba taki naród, który słysząc słowo "kontrowersyjny", nie czuje się specjalnie zachęcony.

A może przez tę medialną wrzawę powinieneś dać widzom odpocząć od siebie?

- Inne pytanie brzmi: Co dalej po tak mocnych tytułach jak "Obława" czy "Pokłosie"? Od grania nie chcę robić sobie przerwy tak zupełnie, teatr jest odskocznią i ostoją, z tego nie zrezygnuję. Ale jakie przyjmować teraz propozycje filmowe? W komedyjkach? No mogę. Po co? To jest problem. I dylemat.

A może jesteś rozbestwiony?

- Na pewno, bo przestaje mnie zadowalać coś, co jest zaledwie dobre. Tak, może jestem w pułapce? Przecież na tym polega moje życie, że gram, a nie, że nie gram. Więc czekam. Ale miodu nie ma. Czytając polskie scenariusze, rzadko się uśmiecham. Nawiązując do twojego poprzedniego pytania, wywiad, którego ci udzielam, jest pierwszym od pół roku. Ewidentnie zdałem sobie sprawę w pewnym momencie, że muszę wcisnąć hamulec bezpieczeństwa i dać ludziom trochę odpocząć od siebie. Ja zawsze byłem zwolennikiem zasady, że lepszy jest niedosyt od przesytu. Dlatego chciałbym, żeby ludzie sięgnęli teraz do wydanej właśnie książki. I żeby okazało się, że mamy wspólnotę poczucia humoru. Bo, jak pisał Marcin Świetlicki, najgorsze są oczy tych, którzy nie rozumieją dowcipu.



Anna Serdiukow
Zwierciadło
22 czerwca 2013
Portrety
Maciej Stuhr