Chór bardzo niemęski

Twórczość Elfriede Jelinek krytycy określają jako “ziejącą nienawiścią", a język, jakim się ona posługuje sprawia, że lektura jej twórczości do łatwych i przyjemnych nie należy. W Teatrze Kochanowskiego w Opolu miała miejsce polska prapremiera “Chóru sportowego" austriackiej pisarki. Czy oryginalny tekst gwarantuje sukces na deskach teatralnych?

Przestrzeń, w którym odbywa się spektakl, jest nietypowa - jesteśmy w czymś w rodzaju łaźni (w rzeczywistości jest to teatralna malarnia), gdzie na białych ścianach znajdują się krany, a biała podłoga współtworzy scenerię zimnej sterylności. Samo to miejsce jest na tyle nieprzyjemne, że trudno poczuć się tu komfortowo. Jednak nie tylko widzowie czują się “nie na swoim miejscu”, podobnie sprawa wygląda z bohaterami spektaklu, którzy swoje życie rozgrywają jak mecz o przetrwanie.

Czterech mężczyzn - piłkarze i trener, omawiają nową strategię. W ich życiu wydarzyło się jednak coś, czego się nie spodziewali. Nagle w świat sportu wkroczyły kobiety, a wtedy okazało się, że mężczyźni nie są już tak wspaniali, nie są jedynymi silnymi, tymi, którzy potrafią bezkompromisowo kroczyć po zwycięstwo. Skoro kobiety mogą brać udział w sportowej rywalizacji, a jednocześnie pełnić wszystkie role, jakie dotychczas pełniły, może się okazać, że doszło do pewnego zachwiania, że dawny porządek nie wróci. Kim staje się mężczyzna kiedy kobieta przestaje być kobietą? Nie są to już bowiem subtelne, wrażliwe istoty, ale prawdziwe maszyny, które walczą do upadłego. Jak określić swoją seksualną tożsamość, skoro dotychczasowy punkt odniesienia zmienił się nie do poznania? Przecież podstawa naszej samoidentyfikacji to określenie się w stosunku do “obcego”, “innego”, tego, kim nie jesteśmy.

Choć inspiracją do powstania tego tekstu miała być historia enerdowskich pływaczek, które pod wpływem anabolików zmieniły się nie do poznania, to nie o dosłowność przecież tu chodzi. Problemy z tożsamością, które poruszane są w spektaklu, to oś dramatyczna, wokół której ogniskują się wydarzenia. To świat, w którym zabrakło jasnych podziałów - skoro kobiety przestały być kobietami, to i mężczyźni mają poważne problemy ze znalezieniem swojego miejsca. Doskonale obrazuje to metamorfoza ubranego w dres piłkarza (Przemysław Czernik), którego chwilę potem oglądać możemy w stroju baletnicy - ubraniu, które symbolizuje totalne odarcie z męskości. W zaistniałej sytuacji dużo lepiej radzą sobie kobiety - jedna z nich (Judyta Paradzińska) pokazuje, że potrafi w każdej chwili przywołać swoją – schowaną na czas sportowej rywalizacji - kobiecość. Rozpuszcza włosy i znów jest tym, kim była.

Cztery krzesła bez oparć stoją naprzeciw widowni. Rozstawione w regularnych odstępach pokazują, że już wcale nie tak blisko człowiekowi do człowieka, a gra zespołowa to mit, który runął dawno temu. Kobiety poruszają się raczej po okalającej scenę rampie, nad głowami panów, co doskonale obrazuje zmianę rozkładu sił w nowej rzeczywistości. Dwa ekrany, które znajdują się na owej rampie i niemalże przez cały spektakl nie pojawia się na nich żaden obraz, wprowadzają niepokój. Może pojawi się na nich sam bóg i ogłosi, że wszystko wraca do normy, że testosteron może znowu pchać do walki i pozwalać na najostrzejsze faule. Na ekranie pojawia się jednak kobieta, która osądza i wypytuje o najintymniejsze szczegóły jednego z piłkarzy. Kto dał jej do tego prawo? Kiedy mężczyźni stracili panowanie nad światem sama je sobie nadała i nie zamierza dzielić się nim z nikim.

To, że media starają się sprzedać każdą informacje, wtrącają się w prywatne sprawy sławnych ludzi - w tym piłkarzy, wiemy doskonale. To, że człowiek współczesny ma duże problemy z własną tożsamością też nie jest niczym odkrywczym. Zwraca natomiast uwagę język - sztuczny, nie potrafiący wyrazić myśli, koślawy. Jedynym momentem, w którym słyszymy słowa nasycone emocjami, jest monolog wielkiego obserwatora, demiurga (Jacek Dzisiewicz), który schodzi do nas z góry, stopień po stopniu. “Jestem, który jestem” – mówi o sobie, przedstawiając się jednocześnie. A więc jednak oczekiwany bóg zszedł na ziemię. Szkoda tylko, że nie po to, by przywrócić upragniony porządek.

Wybór tak specyficznego tekstu do inscenizacji jest sprawą karkołomną. Aktorzy nie mówią do siebie, lecz wyrzucają z siebie tekst. Są w tym wierni Jelinek, która napisała “Chór sportowy” w formie monologu. Wszystko to odbywa się w bardzo nieteatralnej scenerii, która nie składnia do odbioru metafor i doszukiwania się wzniosłych treści. To spektakl dla miłośników zimnego, odartego z metafizyki teatru. Teatru, w którym nie czujemy się komfortowo, jesteśmy nagabywani, wypytywani, dotykani. Ci, którzy lubią tego rodzaju antyteatralność powinni być zadowoleni - choć nie jestem pewna, czy w odniesieniu do tekstu Jelinek to nie zniewaga.



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Opole
25 listopada 2008
Spektakle
Chór sportowy