Choroba miłości

Ten melodramat nad melodramaty został wystawiony z polotem i uczuciem. Świetnie zaśpiewany i zagrany, w ciekawej reżyserii i scenografii, dla których krakowska scena okazała się jednak stanowczo za mała.

Waldemar Zawodziński nie starał się odtworzyć na scenie Japonii - i słusznie. Przecież opera Pucciniego to fantazja na tematy japońskie, i w temacie, i w muzyce. Zawodziński (reżyser i scenograf) razem z autorką kostiumów Marią Balcerek stworzyli więc własną fantazję japońską, wykazując się dużą wrażliwością na muzyczną dramaturgię. Zmiany dekoracji przy otwartej kurtynie nie tylko współgrają z muzyką, ale i ją dopowiadają. Na początku opery Goro (bardzo dobry Paweł Wunder) pokazuje Pinkertonowi dom przeznaczony dla Butterfly - przesuwa w kulisę długą ścianę, potem drugą i trzecią. Arii Butterfly "Un bel di vedremo" towarzyszą opadające z góry w rytm muzyki białe lampiony, unoszące się potem z powrotem w górę. Noc miłosną Butterfly i Pinkertona zapowiadają ustawione rzędem tancerki w ciemnych szatach - gdy rozłożą ręce, stworzą żywy parawan z erotycznych japońskich drzeworytów, wymalowanych na odzieniu. Nie ma w tych scenach realizmu, jest skrót, dowcip, poezja.

Nie wszystkie reżysersko-scenograficzne pomysły są udane - gdy Butterfly ubiera kwiatami dom na przybycie ukochanego, wjeżdżają wielkie podesty pełne gęsto ustawionych lilii, jak na plantacji. Ogromna głowa Buddy robi wrażenie, gdy widzimy tylko jej fragment, gorzej, gdy przejeżdża w całości przez scenę. Choć może i ta plantacja, i głowa Buddy (i sceny zbiorowe) wyglądałyby lepiej, gdyby nie szczupłe rozmiary sceny, na której naprawdę trudno rozwinąć skrzydła. Scenografia operowa nie może dusić się w niewielkiej przestrzeni, a artyści w efektownych kostiumach deptać sobie po piętach. Zwłaszcza że muzyka emocjami, jak to u Pucciniego, wypełnia bez reszty scenę i widownię. Przydałoby się więc trochę oddechu.

A emocji muzycznych było wiele. Świetną Butterfly była Ewa Biegas, o mocnym, giętkim i dramatycznym głosie. To nie żaden zdeptany przez okrutny los słodki kwiatuszek, ale kobieta opętana przez miłość, drapieżna, szalona, dążąca do zatracenia. Bardziej może kochająca własne uczucie, własne fantazje na ten temat, własne nieszczęście wreszcie niż Pinkertona. W tej roli znakomicie śpiewający Pavlo Tolstoy, o dobrze pasującym do takiej koncepcji głównej bohaterki wyglądzie miłego jasnowłosego chłopca, nieco spłoszonego determinacją ukochanej. Orkiestra pod dyrekcją Tomasza Tokarczyka i chór też sprawiły się dobrze. Wszystko po to, żeby nas porwać, wzruszyć i poruszyć tą szlachetnie melodramatyczną baśnią o chorobie miłości.



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
30 września 2009
Spektakle
Madame Butterfly