Choroby polskiego teatru joga wyciszy

Joga wycisza. W jodze nie ma rywalizacji. Na środku sceny siedzi Mi(Ś)strz. Miś Jogi. W tle opadają i wznoszą się na przemian nogi kobiet. Przyszły nauczyć się, co „joga" znaczy. W takim klimacie rozpoczyna się pierwszy spektakl Teatru Autonomicznego, którego twórcą jest Przemysław Grzesiński. „Mi(Ś)strz Jogi" zagrany premierowo 2 i 3 czerwca w Teatrze Lubuskim to sceniczna burza mózgów, próba odpowiedzi na pytanie: jak odnaleźć się w teatrze współczesnym, by ocalić znaczenie i podać rękę publiczności.

Na lekcję do Mistrza Jogi (walka nieśmiałości ze zdecydowaniem w osobie Grzegorza Irli - stąd „Miś" i Mistrz) przychodzą cztery kobiety. Sylwetka kreowana przez Irlę przywodzi mi na myśl Franza Mauera z „Psów". „Joga wycisza" brzmi tu mniej więcej tak przekonująco jak słynny kwiatek z Pasikowskiego: „a kto umarł, ten nie żyje". Wokół Mistrza wije się kwiat kobiecości w różnych barwach. Każda postać tworzy osobny typ z menażerii ludzkiej. Mamy ostrą jak brzytwa Monikę (energiczny głos Doroty Jankiewicz), niespełnioną artystkę Beatę (Anna Przybyła), jej córkę – zbuntowaną Lili (Adrianna Stoga) i sex-wciąż-młodą-bombę Jasie (Justyna, która notorycznie zaczyna zdania od „ja się" - Natalia Iwaniszyn).

Cytatem, który buduje polifonię tej sztuki jest tekst: „Jest taka opinia, że jeśli do jednego wiadra włożyć kraby, każdy jaki by nie był, osobny, jednostkowy, będzie się starać wyjść, ale żaden inny nie pozwoli mu na to nigdy". Tak właśnie dzieje się w sztuce. Wszystkie kobiety walczą o względy trenera, stosując różne techniki walki. Walka podyktowana jest słowem. Z tej burzy, jaka przetacza się przez scenę można wyczytać choroby współczesnego teatru, migawkowość i zidiocenie mediów, nowomowę korporacyjną i kukiełkowość człowieka ukazywanego przez sztukę. Jeśli człowiek staje się kukiełką to znaczy, że dla sztuki przestał być celem końcowym. Stał się środkiem. O co walczą te cztery kobiety? Czy w tym przeciąganiu lin (jedna z metaforycznym sens spektaklu, kiedy rywalizują na morzu, a każda co chwilę przejmuje prym na swojej łodzi) nie widzimy repertuarowego szarpania się dzisiejszych scen ze sobą? Kto pierwszy - ten lepszy.

W tym wyścigu widz się po prostu gubi. Traci orientację. Za gęstwiną narosłych stylizacji kryją się twórcy. Klasyczny efekt uśpienia czujności – skoro nikt nie rozumie, jest dobrze. Jak zrozumieją, będzie po mnie. Grzesiński w „MiŚstrzu" pokazuje paradoksy, których przykładem staje się motyw z Plotynem (karykatura teatralnych filozofii – po co wprowadzać Platona, jak jeszcze ktoś się do niego przyczepi, lepiej wybrać mało znanego Plotyna, którego i tak nikt nie czytał) czy balonowe kukiełki, z których jedna przypomina ubóstwiany rekwizyt teatralny ostatnich czasów – fallusa. „Ulep swój problem" mówi w pewnym momencie Beata do Mistrza. Wymowne.

Na scenie czuć energię. Grzesiński znalazł grupę aktorów, którzy wcześniej nie występowali na deskach. Ich zawodowstwo nie jest kwestią świstka z Akademii Teatralnej, ale pracy, potu, nerwów scenicznych. Ogromna praca, jaką wykonała grupa powinna przechodzić powoli w błysk, szlif. MiŚstrz Jogi to sztuka aktywnie zaangażowana nie tylko problemowo, ale i fizycznie. Godziny ćwiczeń i efekt, z którego twórca powinien być zadowolony. Warstwa muzyczna uzupełniła sztukę o jogiczny ambient, fale myśli przeplatały się z napięciem dialogów. Gra konwencją pokazuje coraz to nowe oblicza postmodernistycznych mediów: od soap-opery (Trudne sprawy czy Pamiętniki z wakacji) po wyprane z konkretu pseudofilozofie. W odpowiednich momentach spektaklu stereofonię sztuki podkreśla chór strażaków, który wyśpiewywują szanty z tyłu sali.

Całość sztuki to zestaw kąśliwych metafor i cytatów, które na użytek tej recenzji nazwałem: stanem chorobowym polskiego teatru. Zakażenia mają to do siebie, że lubią się szybko rozprzestrzeniać. W momencie premiery miałem 38 stopni gorączki. Poszedłem, bo chciałem zobaczyć nowy Teatr Grzesińskiego, zobaczyć, z czego się śmieje, co go dręczy, ku czemu zmierza. Dzień później gorączka spadła. Oznaczać to może tylko jedno: powietrze w sztuce Grzesińskiego było zdrowe, nikt nie wypijał mnie i nie wyciskał na siłę. Dostałem zastrzyk dobrej energii Mi(Ś)strza Jogi o wysportowanej sylwetce Irli. Spektakl-terapia. Spektakl, który ma być wstępem do teatralnej autonomii w Zielonej Górze.

W piłce nożnej panuje zasada: pokaż mi twoją ławkę rezerwowych, a powiem ci, jaką masz drużynę. Czekam na drugi spektakl reżysera, by zobaczyć w jakim kierunku będzie się krystalizować idea Teatru Autonomicznego. Interesuje mnie, kto jeszcze znajdzie się w składzie aktorskim Teatru. Czekam, aż ze splotu pomysłów i konwencji, parodii, wydobędzie się jasny kształt tego, co ma być w teatrze Grzesińskiego swoiste, osobliwe.



Janusz Łastowiecki
Dziennik Teatralny
12 czerwca 2014
Spektakle
Mi(ś)strz jogi