Ciągle trzeba zaczynać od nowa

Zawsze mnie ten teatr intrygował. Wcześniej widziałam może dwa jego spektakle, lecz nie do końca wiedziałam, o co w tym gatunku chodzi. Kiedy więc ogłoszono ten konkurs, pomyślałam, że wprawdzie nie mam zielonego pojęcia o pantomimie, ale przecież w Polsce nie ma szkoły, która by kształciła reżyserów dla takiego teatru, więc jeśli tam się zaprasza jakichś reżyserów, to mimowie muszą nauczyć ich swojego języka. Postanowiłam się więc nie przejmować tym, co będzie, i przedstawiłam swój pomysł na widowisko bez słów. Ostatecznie to, co zrobiliśmy w spektaklu Batory trans, to nie jest żadna pantomima, tylko fuzja różnych języków ruchu. Zrobiłam to po swojemu.

Z reżyserką Martyną Majewską, rozmawia Jolanta Kowalska z teatralnego.pl

Jolanta Kowalska: Można powiedzieć, że jest pani artystką interdyscyplinarną. Teatr był dla pani jedną z wielu dróg. Jak pani do niego trafiła?

Martyna Majewska: Od dziecka chciałam być reżyserem. Do pewnego momentu wydawało mi się, że ten zawód wymyśliłam, ale gdy byłam w liceum, okazało się, że on już istnieje. Na reżyserię zdawałam niezliczoną ilość razy, na różnych uczelniach, studiując równocześnie na wrocławskim kulturoznawstwie. Było mi obojętne, czy to będzie reżyseria filmowa, czy teatralna. Obie dyscypliny wydawały mi się fascynujące, ale bardziej niż określone dziedziny sztuki interesował mnie ten zawód. Ostatecznie dostałam się na świeżo utworzone studia reżyserskie na Wydziale Lalkarskim PWST we Wrocławiu. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, bo nie miałam dotąd zbyt wielu kontaktów z teatrem formy. Brakowało mi jednak mistrzów. Byłam już po bardzo solidnych studiach humanistycznych, bo wrocławskie kulturoznawstwo jest, jak sądzę, najlepsze w Polsce. Tam znalazłam swoich pierwszych mistrzów, takich jak prof. Stanisław Pietraszko czy prof. Mirosław Kocur. W szkole teatralnej bardzo mi brakowało takich autorytetów. Wykładali tam głównie aktorzy, wśród których było sporo fascynujących osobowości, ale reżyserów widziałam może trzech na krzyż. Miałam wielką potrzebę spotkania z praktykami tego zawodu, więc będąc na tej wrocławskiej reżyserii, zaczęłam zdawać jeszcze raz do Łodzi, Katowic i Krakowa. Ostatecznie dostałam się do Katowic na reżyserię filmową. Spędziłam tam fantastyczne trzy lata, równocześnie kończąc naukę w PWST we Wrocławiu. Ponieważ jednak praca w teatrze zaczęła mnie coraz bardziej absorbować, po spędzeniu na różnych uczelniach ośmiu lat uznałam, że mogę zakończyć już tę patchworkową edukację i zostawiłam studia filmowe rozgrzebane po trzecim roku, czego dziś oczywiście bardzo żałuję...

Związała się pani ze scenami lalkowymi we Wrocławiu i Wałbrzychu. Znalazła tam pani dobry klimat dla siebie?

W Wałbrzychu jest fantastyczny dyrektor, pan Zbyszek Prażmowski, któremu zawdzięczam swój start. Będę zachęcać wszystkich studentów, żeby zaczynali pracę w tym teatrze, bo tam są świetne warunki do debiutu. Przyszłam tam z projektem dla najnajów. Wtedy jeszcze w Polsce zbyt wielu takich spektakli nie było, a ja chciałam stworzyć coś w rodzaju teatralnego placu zabaw w przestrzeni ruchowej i multimedialnej. Pan Prażmowski przyjął ten pomysł entuzjastycznie. Zrealizowałam ten spektakl jako dyplom, poznałam zespół i od tamtej pory stale współpracuję z tą sceną.

Teatr lalek oferuje wiele ciekawych możliwości operowania formą. Tekst, który biorę na warsztat, zawsze jakoś uruchamia wyobraźnię. Jeśli odnajdę w nim spójny obraz świata, to staram się dopasować do niego odpowiednie narzędzia na scenie. Zastanawiam się wtedy, jaka konwencja byłaby skuteczniejsza, czy lepiej użyć lalek, czy środków filmowych. Pracując w teatrze formy, nie czuję się uwięziona w jednej szufladzie.

Robiąc spektakle dla dzieci, sięga pani po nieszablonowe tematy. Zaskakujący był wybór zapomnianej noweli Sienkiewicza Sachem, na podstawie której zrobiła pani spektakl o krzywdzie Indian.

Tak, szukałam odpowiedniego materiału literackiego na konkurs Klasyka Żywa. Przypomniałam sobie tę lekturę z liceum, odświeżyłam ją sobie i pomyślałam: jaki niesamowity świat! Byłam właśnie po podróży do Kanady, gdzie miałam szansę poznać rdzennych mieszkańców Ameryki i ich problemy. Teraz próbuje się ocalić resztki ich kultury i tożsamości, co nie zmienia faktu, że ta ludność żyje na peryferiach i stanowi najuboższą grupę społeczną. A to są naprawdę bardzo piękni ludzie, wewnętrznie i zewnętrznie. Byłam zauroczona folklorem indiańskim, choć to, co można obejrzeć tam na ulicznych stoiskach z pamiątkami, jest już produktem dostosowanym do potrzeb turystów. Byłam na prezentacjach storytelling w wykonaniu świetnie wykształconych Indian, którzy świadomie kultywują tradycje żywej opowieści, choć robią to już piękną angielszczyzną. Przypomniałam sobie gest Marlona Brando, który odmówił przyjęcia Oscara za rolę Ojca Chrzestnego na znak protestu przeciwko dyskryminacji Indian. Ta scena weszła do spektaklu. Chciałam pokazać, że ten problem podwójnej tożsamości Ameryki i krzywdy jej rdzennych mieszkańców – choć dziś znacznie silniej eksponowany niż dotąd – był wypierany przez wiele pokoleń.

Kolejny pani szalony pomysł to Giaur. To również tytuł, który poza obiegiem szkolnym jest raczej nieobecny.

Myślę, że to problem z tłumaczeniem Adama Mickiewicza, które operuje dość trudnym, archaicznym dla współczesnej młodzieży językiem.

Znalazła pani do niego współczesny klucz. Zdradźmy tym, którzy spektaklu nie oglądali, że to rzecz o miłości niemożliwej w scenerii gimnazjum.

(śmiech) Love Story! Giaur przecież nie jest niczym innym. Gdy się już przedrze przez jego archaiczny język, odrzuci orientalne ornamenty, to pozostaje opowieść o miłości. Byron zanurzył ją w pejzażu Wschodu, żeby nabrała zapachu i smaku egzotycznej baśni. Rzecz rozgrywa się pomiędzy dwoma przyjaciółmi. Leila została przedstawiona tam dość enigmatycznie, jest prawie w ogóle nieobecna, natomiast istnieje jej wyidealizowany obraz. To jest po prostu konflikt dwóch facetów o kobietę. Pomyślałam: dobra, to da się oczyścić. Wyjęłam ten trójkąt z orientalnego sztafażu i umieściłam go we współczesnej ramie. Mogłam osadzić akcję w klubie bądź na boisku, ale zdecydowałam się na środowisko szkoły. W moim spektaklu dwóch gimnazjalistów jest zakochanych w nauczycielce języka polskiego.

Ta tragiczna opowieść jest wiarygodna pod warunkiem, że się traktuje miłość bardzo serio. Dla współczesnego nastolatka uczuciowe fiasko pociąga za sobą raczej zmianę partnera niż serię zabójstw.

Myślę, że te wymiany partnerów wcale nie oznaczają, że ich fascynacje miłosne są mniejszego kalibru. Przed rozpoczęciem pracy nad spektaklem pytałam swoich znajomych, zwłaszcza facetów, czy zdarzyło im się przeżyć miłość platoniczną do nauczycielki. Wszyscy mi odpowiadali, że tak. Po spektaklach odbywały się warsztaty. Aktorzy wychodzili do publiczności i pytali widzów, czy u nich w szkole byłaby możliwa taka sytuacja. Odpowiedzi były różne, ale nawet nauczyciele bardzo chętnie wchodzili w dyskusję. Nikt w każdym razie nie zarzucił nam, że nasza koncepcja osadzenia tej opowieści w szkole jest gorsząca bądź nieprawdopodobna. Inna sprawa, że robiąc ten spektakl dla gimnazjalnej widowni, miałam świadomość, że to delikatny temat. Wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na wulgarność i muszę poruszać się na granicy niedopowiedzenia, co zresztą jest zgodne z wrażliwością nastolatków. Przecież oni, choćby nawet oglądali filmy pornograficzne w Internecie, rzadko kiedy potrafią mówić o tych emocjach wprost. Zresztą w dorosłym życiu też mało kto potrafi...

Pani ostatni projekt to ucieczka od literatury w dokument. Inspiracją do spektaklu Polska 120 było autentyczne znalezisko kolekcji starych fotografii, odkrytych przypadkiem na strychu domu w Walimiu – pięknej wsi w Górach Sowich. Jak pani odkryła ten temat?

Moi rodzice mieszkają w sąsiedniej miejscowości. Historia tego odkrycia dotarła do mnie jako lokalna ciekawostka.

Obejrzała pani te zdjęcia i od razu było jasne, że to jest materiał na spektakl?

Tak. Tych zdjęć było bardzo wiele, ale największe wrażenie zrobiły na mnie fotografie dzieci, które miały dziwnie dorosłe twarze. Widziałam w tym znak jakiejś post-traumy. Te dzieci urodziły się już po wojnie, ale odcisnęły na nich swoje piętno dramatyczne doświadczenia rodziców. Tak przynajmniej mi się wydawało, gdy patrzyłam na te ich przedwcześnie dojrzałe twarze. Przez cztery miesiące jeździłam do Walimia i rozmawiałam z ludźmi, którzy rozpoznali się na tych zdjęciach. Każdy z nich opowiadał mi swoją rodzinną historię. W ten sposób zarysowała się panorama losów mieszkańców wsi od czasów powojennych aż do początków lat dziewięćdziesiątych. Do Walimia ściągali po wojnie ludzie z różnych stron, było nawet trochę Rosjan. Przez jakiś czas mieszkali tam również miejscowi Niemcy, którzy uczyli Polaków obsługiwać maszyny w walimskiej fabryce. Wysiedlano ich stopniowo, więc bywało, że przez dłuższy czas w jednym domu mieszkali niemieccy gospodarze i Polacy. Wszyscy mieli świadomość, że żyją na mogiłach, bo w pobliskich górach wybudowano rękami więźniów potężny kompleks bunkrów Riese. Ta budowa pochłonęła tysiące istnień ludzkich. Jak powiedziała mi jedna z pań, mieszkańcom zdawało się czasem, że lasy wokół nich się ruszały, ludzie bali się do nich wchodzić. Rodzice zakazywali dzieciom zbierania malin i jagód, bo krążyła wieść, że jest w nich krew. Rosły tam też tak zwane czarne pokrzywy, które podobno najczęściej spotyka się na cmentarzach. Ich większe skupiska były wskazówką dla ekip dokonujących ekshumacji, że tam właśnie należy zacząć kopać. W pobliżu przebiega Czarny Szlak Martyrologii, upamiętniający ofiary tej budowy. W tym projekcie najbardziej przytłaczał mnie ciężar odpowiedzialności, nie wiedziałam, czy będę w stanie go unieść.

Jak narodził się pomysł, by z tego materiału zrobić koncert, a ściślej – śpiewnik, bo z relacji mieszkańców zrobiła pani piosenki...

Wiedziałam, że nie mogę zrobić z tych opowieści narracji fabularnej, bo je spłycę. Szukałam formy, która przeniosłaby emocje tych ludzi i pomyślałam o piosenkach. Postanowiłam zrobić coś w rodzaju mozaiki muzycznej. Wiedziałam też, że będziemy mieli tam specyficznych widzów – to nie jest publiczność wielkomiejska, którą mogłabym uwodzić erudycyjnymi kontekstami. Chciałam, żeby ten przekaz był prosty. Wybrałam więc najpiękniejsze fragmenty wypowiedzi tych ludzi i ulepiłam z nich piosenki. Ułożyłam je potem według tematów takich jak: wojna, miłość, las, Niemcy. Dla aktorów ten materiał miał ciężar, bo to były słowa wypowiedziane przez konkretnych ludzi. Oni się zresztą rozpoznawali później w tych piosenkach, bo fragmenty zacytowanych przeze mnie opowieści były dobrze znane mieszkańcom. Moi rozmówcy byli bardzo zestresowani. Trochę się obawiali jak wypadną na scenie historie, które mi powierzyli. Czasem do mnie dzwonili i prosili by wycofać pewne fragmenty, dopytywali, jak będzie wyglądał ten spektakl. Miałam wrażenie, że po obejrzeniu go odczuli ulgę.

Gdy Wrocławski Teatr Pantomimy ogłosił konkurs na debiut, zgłosiła pani projekt, który okazał się zwycięski. Co zaprowadziło panią do teatru ruchu?

Zawsze mnie ten teatr intrygował. Wcześniej widziałam może dwa jego spektakle, lecz nie do końca wiedziałam, o co w tym gatunku chodzi. Kiedy więc ogłoszono ten konkurs, pomyślałam, że wprawdzie nie mam zielonego pojęcia o pantomimie, ale przecież w Polsce nie ma szkoły, która by kształciła reżyserów dla takiego teatru, więc jeśli tam się zaprasza jakichś reżyserów, to mimowie muszą nauczyć ich swojego języka. Postanowiłam się więc nie przejmować tym, co będzie, i przedstawiłam swój pomysł na widowisko bez słów. Ostatecznie to, co zrobiliśmy w spektaklu Batory trans, to nie jest żadna pantomima, tylko fuzja różnych języków ruchu. Zrobiłam to po swojemu. Chodziło mi o taki rodzaj ruchu, który będzie metaforą postaci – zobrazuje cechy jej charakteru, lub przeżycia. Ten ruch wymyśliliśmy razem z aktorami na próbach. Zespół pantomimy jest zresztą niesamowity, bo tam każdy pochodzi z innego świata. Są w nim sportowcy, tancerze baletowi, aktorzy lalkowi i dramatyczni oraz adepci pantomimy, wychowani przez sam teatr. Ta niejednorodność jest fajna, bo członkowie zespołu uczą się od siebie różnych rzeczy i mają bardzo szeroki wachlarz umiejętności warsztatowych. W ich pracach jednak zawsze są obecne elementy klasycznej pantomimy. W ten sposób pielęgnują tradycję Tomaszewskiego.

Jakie terytoria chciałaby pani jeszcze zdobyć?

Chciałabym zrobić trzydziestkę, czyli film krótkometrażowy. Bardzo intensywnie teraz nad tym pracuję. Ostatni mój film w szkole, Multifrenia, zrealizowany na podstawie prozy Prousta, spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Zrobiłam go pod opieką Filipa Bajona. Potem pochłonął mnie teatr. Chcąc wrócić teraz do filmu, czuję się tak, jakbym znów była świeżo po studiach i zaczynała wszystko od nowa. Ale tak już to chyba wygląda w świecie sztuki, ciągle zaczyna się od początku.

___

Martyna Majewska - urodzona w Wałbrzychu. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim oraz reżyserii teatralnej na PWST we Wrocławiu. Studentka reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Tworzy na pograniczu teatru formy, teatru muzycznego, performance i filmu. Zwolenniczka interdyscyplinarności. Ulubione środki wyrazu to kicz i nieodpowiedzialnie użyta groteska.



Jolanta Kowalska
teatralny.pl
20 marca 2017
Portrety
Martyna Majewska