Ciastko z zakalcem

Jak można było zabić Szczygła? To pytanie dręczy mnie od dnia premiery "Gottlandu" w Teatrze Rozrywki. Jestem pewna, że Mariusza Szczygła zabito w dniu prapremiery adaptacji jego bestsellerowego zbioru reportaży o Czechach. Mówię to bez złośliwości, a z bólem. Tym większym, że spektakl niósł potencjalną obietnicę sukcesu

Kto w Polsce najlepiej rozumie Czechów? Wydaje mi się, że my Ślązacy. Jesteśmy ich sąsiadami od wieków. Współczesny Śląsk podzielony jest między oba nasze kraje. Jesteśmy tak samo jak Czesi pragmatyczni. Mamy podobne poczucie humoru.

Podobnie jak oni nauczyliśmy się trudnej sztuki przetrwania. A Czesi w niej są mistrzami. "Niewielki naród, aby przetrwać w niesprzyjających okolicznościach, musi się dostosować" - napisał ze zrozumieniem Mariusz Szczygieł. "Czech jest jak rowerzysta: pochyla głowę, ale pedałuje do przodu" - także słowa Hitlera z powodzeniem mogłyby scharakteryzować i nas, Ślązaków.

Wydana już w 14 krajach książka pochodzącego ze Złotoryi na Dolnym Śląsku Mariusza Szczygła "Gottland", podobnie jak jej kontynuacja, zatytułowana "Zrób sobie raj", nie mogła więc być dla nas odsłonięciem jakiejś prawdy o Czechach, której byśmy nie znali. To, co w Warszawie wydaje się być odkryciem Ameryki, na Śląsku jest wyważaniem dawno otwartych drzwi. Przyjęta więc przez twórczynie spektaklu - reżyserkę Joannę Zdradę i autorkę wersji dramatycznej Anetę Głowacką - koncepcja burzenia stereotypów o Czechach i lustra, w którym my, Polacy, mielibyśmy się przejrzeć, by lepiej samych siebie zrozumieć, chyba jednak z tej perspektywy była chybiona.

Tymczasem zawarta w "Gottlandzie" charakterystyka mentalności Czechów nie jest dla nas, Ślązaków, zaskakująca. Odkrywcze były niektóre fakty. Także część z postaci portretowanych przez Szczygła odkryliśmy dzięki jego książce. Jednak zbudowany z tych faktów i postaci historycznych zbiorowy portret Czechów jest nam dobrze znany. Nie treści, jakie niosła z sobą książka Szczygła, były zaskakujące, a jej forma. Bo "Gottland" to rzecz znakomicie skomponowana, w której dramat jednostki i narodu splata się z humorem, który jest orężem przetrwania, ale dodaje też smaku opowieściom. Kompozycja jest tak mistrzowska, że nie ma ani jednego momentu, w którym czytelnik poczułby się znużony. A przecież materia "Gottlandu" jest trudna, co rusz tragizm splata się z martyrologią. Książka jednak jest tak napisana, że czyta się ją jednym tchem. To melanż eseju, opowiadania i reportażu, którego autor - co podkreślmy - ma niezawodne wyczucie pointy.

Adaptacja "Gottlandu" na Małą Scenę Teatru Rozrywki zniszczyła tę subtelną tkankę książki. Przełożenie narracji słownej na język teatru okazało się jałowe. Uteatralizowane reportaże zabiły Szczygła.

Rzecz jest za długa, ma za dużo wątków, jakby w jednym przedstawieniu chciano pomieścić niemal całą książkę. Pierwsza część spektaklu, obejmująca okres od lat dwudziestych XX wieku po czasy stalinowskie, jest bardziej ponura i martyrologiczna niż w książące - zabrakło w niej finezji języka Szczygła, budowania dramaturgii przez zmianę nastroju i tempa, a przede wszystkim umiejętności pointowania, która u Szczygła łączy się przecież z humorem. Druga część to ciąg etiud wokół osi, jaką jest karaoke piosenki czeskiej wykonywane gdzieś na polskiej prowincji. Część ta stoi w ostrym kontraście do pierwszej - jest dynamiczna, krzykliwa, popkulturowa czy wręcz jarmarczna, a nawet powiedziałabym, że w złym guście, opiera się na tym rodzaju humoru, który panoszy się obecnie w polskim kabarecie, mało wybrednym, dosłownym, ciężkim. Podobnie jak pierwsza część - jest monotonna. A nie ma nic gorszego.

To nie wszystkie grzechy tej inscenizacji. Bez dobrej znajomości pierwowzoru literackiego trudno zorientować się w narracji scenicznej. Na przykład osobę Baty zlepiono z dwóch postaci Tomasza i jego młodszego brata Jana, w dodatku grający tę postać aktor obsadzony został w roli także ich ojca. Zostały też użyte znaki, których znaczenia nie domyślimy się, jeśli uprzednio nie czytaliśmy książki, jak owo ucho stale obecne w scenografii, które jest metaforą systemu komunistycznej inwigilacji, ale i odniesieniem do najsłynniejszego czeskiego "półkownika", jakim był film Karela Kachyni nakręcony według opowiadania Jana Prochazky.

Dawno nie opuszczałam "Rozrywki" z tak mieszanymi uczuciami. "Gottland" to ciasto z zakalcem. Trzeba je zjeść, bo trudno wyrzucić coś, co jest przecież strawą, więc jemy je, ale bez . przyjemności i z obawą o zgagę.



Danuta Lubina-Cipińska
Śląsk
27 kwietnia 2013
Spektakle
Gottland