Ciemno wszędzie, głucho wszędzie...

"Na dnie" Gorkiego w reżyserii Ireneusza Janiszewskiego, czyli pierwsza premiera w tym sezonie artystycznym, a także sesja naukowa "Codzienność pracy Kazimierza Dejmka" uświetniły obchody 60-lecia Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi. To dobra okazja, by bliżej przyjrzeć się drodze, jaką obrał Teatr po pozbawieniu Zbigniewa Brzozy stanowiska dyrektora. Zachodzi bowiem obawa, że tytuł najnowszej inscenizacji może stać się dla Nowego złą wróżbą, przepowiednią i najtrafniejszą oceną jego kondycji.

Miejmy nadzieję, że nie będzie aż tak źle, choć trudno nie podzielać sceptycyzmu panującego w środowisku teatralnym, Zbigniew Brzoza jest bowiem autorem niekwestionowanych osiągnięć tego Teatru, o czym niektórzy wolą dyplomatycznie milczeć. To spory błąd, nie przysparza bowiem Teatrowi zwolenników, nie jest także powodem do zadowolenia dla wiernych widzów, których Nowy zdołał do siebie przekonać podczas minionego sezonu artystycznego. Z okazji 60-lecia Teatru sporo mówiło się tradycji. Ci, z których ust padły te słowa będą mieli okazję w praktyce zaświadczyć, że żywią do niej szacunek, chociażby kontynuując drogę, jaką obrał poprzedni dyrektor, dzięki czemu Nowy na powrót zaczął coś znaczyć - nie tylko w Łodzi, ale także w całej Polsce.

"Na dnie” Gorkiego to tekst, którego inscenizacji podjął się Ireneusz Janiszewski, znany widzom m.in. z „Choroby młodości” Ferdinanda Brucknera, którą także wyreżyserował w Nowym. Dramat rosyjskiego pisarza to obraz życia społecznych wyrzutków, których los umieścił na jednej małej przestrzeni, a którzy muszą jakoś ze sobą egzystować, co nie jest ani proste, ani przyjemne. Inscenizacji Ireneusza Janiszewskiego niestety nie można uznać za arcydzieło, kto bowiem czytał Gorkiego ten wie, że jest to przeniesienie jego dramatu na scenę niemalże jeden do jednego, a przecież nie o to w teatrze chodzi. Kiedy chcesz poznać tekst dramatu, idziesz do biblioteki, kiedy chcesz zobaczyć jego interpretację, wybierasz teatr. W przypadku „Na dnie” Janiszewskiego nasuwają się więc wątpliwości: czy to jest spektakl, czy głośne czytanie dramatu rosyjskiego klasyka? Za dużo tu Gorkiego, a za mało inwencji reżysera. Brakuje inscenizacyjnej odwagi?

Trzeba przyznać, że tekst brzmi niezwykle aktualnie. Bardzo dobrze sprawdzają się ciekawe projekcje wideo, nad sceną umieszczone zostały bowiem dwa gigantyczne ekrany, na których możemy oglądać coś w rodzaju portretu psychologicznego danej postaci przełożonego na język filmowych obrazów. Widzimy m.in. sceny z życia Andrzeja Kleszcza (Krzysztof Pyziak), który u Gorkiego był ślusarzem, Janiszewski natomiast uczynił go zbieraczem makulatury - na oglądanym filmie Kleszcz przemierza targowisko w poszukiwaniu tekturowych pudeł, które mógłby pociąć. Oglądamy też Aktora (wspaniały Marek Lipski) - na jednym ekranie widać jego niewzruszoną twarz, na drugim natomiast miota się histerycznie; zewnętrznym spokojem stara się „ograć” wewnętrzne rozdarcie. Projekcje są syntetycznym ujęciem życia wewnętrznego bohaterów, mogłoby ich być trochę więcej (mieliśmy okazję obejrzeć jedynie trzy), dodają bowiem dynamiki akcji, która toczy się - delikatnie mówiąc - w niespiesznym tempie. Jedną z najmocniejszych stron przedstawienia jest doskonałe aktorstwo, dzięki któremu każda z postaci to człowiek z krwi i kości, porażający swoją bezwzględnością, głupotą, zawiścią, czy rozczarowaniem światem. Bubnow (doskonały Wojciech Droszczyński) pod maską bezwzględności ukrywa dramat porzucenia przez własną żonę, Aktor recytuje w pijackim amoku wiersz, którego na trzeźwo nie mógł sobie przypomnieć, Anna (Magdalena Kaszewska) umiera przerażająco charcząc, a jej śmierć pozostaje niezauważona, Kleszcz wrzeszczy z bezsilności, natomiast poparzona przez siostrę Natasza (przekonywująca Kamila Jarosińska) trzęsie się oparta o ścianę nie mogąc ustać na zbolałych nogach - te obrazy naprawdę zapadają w pamięć. Zespół aktorski Nowego dał z siebie wszystko, nie ma tu roli niedopracowanej, brak jakiejkolwiek niedoróbki w tworzeniu niezwykle wyrazistych postaci. Dla takich aktorów warto odwiedzać teatr.

Niestety perfekcyjne aktorstwo nie jest w stanie zastąpić pomysłu inscenizacyjnego, którego tu wyraźnie brak. Bo czy wybór tekstu, w którym można odnaleźć aktualne problemy, zmiana kilku szczegółów (jak profesja Kleszcza, czy kilka projekcji wideo) i wprowadzenie dodatkowej sceny finałowej można uznać za prace, do których powinien ograniczyć się inscenizator? Ci, którzy znają tekst Gorkiego, nie zostali niczym zaskoczeni, kwestia po kwestii doskonale byli w stanie przewidzieć przebieg wydarzeń. W dodatku trwające po 40 minut sceny, prowadzone cały czas na tym samym rytmie, są w teatrze nie do zniesienia - tu właśnie otwiera się pole do popisu dla inscenizatora. Powstaje więc pytanie: o czym opowiada ten spektakl? Jeżeli reżyser chciał udowodnić, że nadal jest beznadziejnie, społeczeństwo popada w marazm, a brak pracy i perspektyw sprawia, że coraz bardziej pogrążamy się w bezsensie, to mu się udało. Tylko, że ta diagnoza została postawiona już w tekście dramatu. Przeniesienie go na scenę - niemalże jeden do jednego - niestety nie powala. Reżyser powinien tekstem (który jest w końcu tylko jedną z części składowych spektaklu) opowiedzieć własną historię.

Teatr Nowy w Łodzi znalazł się w trudnej sytuacji - przypomina pacjenta, którego podłączono pod respirator. Zbigniew Brzoza systematycznie wpuszczał do niego nieco świeżego powietrza, można było pooddychać innowacyjnymi pomysłami i atmosferą ciekawych i twórczych projektów artystycznych. Teraz jest utrzymywany przy życiu mechanicznie, przy użyciu politycznej aparatury, która pozwala mu przetrwać. Co się stanie, kiedy w Nowym zabraknie prądu?



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
23 listopada 2009
Spektakle
Na dnie