Ciemny zaułek pamięci

Chce się powiedzieć: nareszcie! W końcu mamy w TPB spektakl podejmujący stricte lokalną tematykę. Przedstawienie "Zachem": interwencja pomijam, jako że jest to przedsięwzięcie amatorskie. Placówka przy Mickiewicza inicjuje tym samym cykl widowisk mających ukazywać Bydgoszcz z różnych stron.

Taką formułę widzieliśmy już w Poznaniu, gdzie Teatr Nowy wystawił kilka części "Jeżycjad". "Historie" zostają osadzone w ciekawej przestrzeni. W tyle sceny ustawiono kilkanaście rzędów skrzynek, które z zewnątrz wyglądają jak szuflady jakiegoś archiwum. Samych opowieści w spektaklu zobaczymy cztery. Każda z nich jest zarazem monodramem. Co cieszy najbardziej - powraca dawno niewidziana ,,stara gwardia".

Pierwsza pojawia się na scenie Alicja Mozga. Przebrana w marynarkę i przyduże buksy, przedstawia się jako twórca innowacyjnego wynalazku - chodzi o maszynę, która robi ,,ping". Przywołuje ona ducha Klary Doux, pochodzącej z Okola śpiewaczki. Kobieta przemawia przez naukowca. Ta historia staje się pretekstem do opowiedzenia o bydgoskim kompleksie tożsamości. Mozga stwierdza: ,,miasto nie jest już całością", a wszystko przez napływ ludzi z zewnątrz. Nie da się ukryć, że w przedwojennej Bydgoszczy istniało silniejsze poczucie lokalnego patriotyzmu. Dzisiaj wielu mieszkańców śmieje się z własnego miasta, sprowadzając jego rangę do ,,wioski pod Toruniem". Taki punkt wyjścia nadaje wyraźny kierunek zainicjowanemu cyklowi. Monodram "Maszyna Ping" jest notabene najlepszym w przedstawieniu. Nie tylko ze względu na treść, ale także dzięki aktorskiemu wykonaniu. Mozga dawno nie pojawiała się na bydgoskiej scenie. Wyraźnie jest - jak to się dawniej mawiało - na fleku.

Następny jest Jakub Ulewicz. Opowieść o byłym pracowniku zakładów wojskowych zabiera widza w realia wojenne. Aktor okazuje się w końcu być Albrechtem von Alvenslebenem. Niemieckiego oficera znano jako ,,Tito". Komendant Selbstschutzu w Dąbrowie Chełmińskiej był odpowiedzialny za liczne mordy na Polakach. Łysak pomija jednak tę część jego biografii, licząc chyba na budzenie się automatycznych skojarzeń na widok munduru SS. Przypomina za to o przybranym ojcu zbrodniarza, którego ten ostatni wysłał do Dachau. Albrechta spotkały później szykany ze względu na pochodzenie. Szkoda też, że nie wspomina się w spektaklu o jednej rzeczy - po wojnie Alvensleben żył sobie spokojnie w RFN aż do śmierci. Pałyga stąpa po grząskim gruncie, w którym w końcu się zapada. Chodziło o pokazanie skomplikowanych losów bydgoszczan, ale dlaczego w takim razie pomija się tak ważne fakty?

Kolejna historia przypomina o żydowskiej twarzy starej Bydgoszczy. Mieczysław Franaszek daje wykład, w którym zarzuca Polakom... antysemityzm. Ma on się objawiać brakiem pielęgnacji pamięci o tym aspekcie naszych dziejów. Aktor wykpiwa teorie spiskowe. Pokazuje zdjęcia starej synagogi, stojącej niegdyś przy Jana Kazimierza, kadry z podobozów Stutthof: Łęgnowa i Bydgoszczy Wschód. Kluczowa dla jego wypowiedzi jest jednak Łuczniczka. Pomnik Niemca Lepckego został wykupiony przez Żyda Arohnsona i przez tego niejako przekazany Polakom. Ma to być jedyny symbol przypominający o Żydach w Bydgoszczy. Wykład Franaszka ma jednak dość napastliwy, nawet propagandowy ton. Wiele miejsc nad Brdą jest przecież uhonorowanych stosownymi tablicami. A przed wojną wielu obywateli pochodzenia żydowskiego czuło się Polakami, tylko że należącymi do innego wyznania. Pominę już fakt, że Bydgoszcz to nie Łódź. Nie możemy tu mówić o współrzędności istnienia kilku narodów, bowiem głównymi nacjami miasta Łuczniczki byli Polacy i Niemcy. W 1939 roku w Bydgoszczy mieszkało dwa tysiące Żydów, w czasie gdy ogólna liczba ludności wynosiła ponad 130 tysięcy osób. Proszę zatem nie robić tu "Ziemi obiecanej", chociaż pamięć tamtym ludziom się de facto należy.

Ostatni monodram należy do Rolanda Nowaka [na zdjęciu]. Gra on pracownika bydgoskich wodociągów, który odkrywa swoisty elan vital miasta. Wzdłuż kanałów wodnych mają przebiegać inne - energetyczne, przypominające o duchach przeszłości krążących w mieście. Objawiają się one w wirach, które są zarazem strzępkami pamięci. Wspomina się zatem o topolach znad Starego Kanału, restauracjach, krwawej niedzieli, Rejewskim, wreszcie o Stachurze. I jak mantra przewijają się słowa o Wiecznej Bydgoszczy. Jest tak pięknie, że aż mdło.

Wystąpienie Nowaka ujawnia wszystkie słabości "Historii...". Za dużo tutaj pięknych słówek, czarowania, a za mało konkretu. Jeśli stawia się na pokazywanie ludzkich losów, trzeba uwzględnić ich wszystkie aspekty. Dodatkowo w przedstawieniu zbyt często odnosi się wrażenie, że w miejsce Bydgoszczy można by wstawić nazwę jakiegokolwiek innego miasta. Domyślam się, że celem "Historii" ma być budowanie lokalnej tożsamości. Ale wspólnoty nie buduje się przez piękne historie, ale doświadczenia doprowadzające nas do obecnego stanu świadomości. I dlatego brakuje mi wspomnień o Dolinie Śmierci, harcerzu Pałubickim, obronie Szwederowa, strajku 1906 roku, listopadzie'56, marcu'81 czy wojnie trzynastoletniej. No, ale to dopiero pierwsza część całego cyklu. Dobrze by też było, gdyby w tworzeniu następnych epizodów brali udział jacyś bydgoszczanie. Bo jeśli inni mają nam pisać historie (sic!), to nie dziwota, że tak niewielu o nich pamięta.



Szymon Spichalski
Teatr da Was
3 listopada 2013
Spektakle
Historie bydgoskie