Cierpienie za miliony

Mariaż kabaretu z teatrem najczęściej nie bywa jakoś specjalnie udany. Prześmiewczy język kabaretowy nie sprawdza się z reguły w warunkach spektaklu teatralnego, ujętego przez reżysera w sceniczne ramy i uwarunkowania.

Dlatego na premierę "Wielkiej improwizacji", zrealizowanej w Teatrze Wybrzeże jako wspólne dzieło twórców Kabaretu Limo - Abelarda Gizy i Wojciecha Tremiszewskiego oraz reżysera Jakuba Roszkowskiego, wybrałem się raczej bez większego przekonania i specjalnych oczekiwań. Bałem się bowiem, iż specyficzny język tego kabaretu, doskonale sprawdzający się w autorskiej interpretacji, przestanie śmieszyć, poddany reżyserskiej i aktorskiej obróbce, a jego świeżość i oryginalność ulotni się bezpowrotnie.

"Wielka improwizacja" okazała się jednak spektaklem interesującym, momentami nawet może niebezpiecznie balansującym na granicy dobrego smaku, ale jednak - w moim przekonaniu - jej nie przekraczającym. To pewien eksperyment teatralny, który - sądząc zwłaszcza po reakcji dość zróżnicowanej wiekowo publiczności - okazał się na tyle udany, że warto go docenić. Jego autorzy proponują swoim widzom nie tyle kabaretową, najczęściej zresztą dość lekkostrawną papkę, ale momentami niezwykle poważną rozmowę o bagażu naszej najnowszej historii, pokazując ją w swoistym gabinecie krzywych luster. Oglądamy w nich odbicie swoich lęków, przywar, stereotypów, przyzwyczajeń i narodowej megalomanii (bo "jesteśmy przecież narodem wybranym, tylko nikt nie wie, do czego"). Nawiązanie (przewijające się od samego początku, począwszy od tytułu) do mesjanistycznych tradycji romantycznych i lektur obowiązkowych, wyniesionych ze szkoły, które dziś funkcjonują najczęściej w postaci wyrwanych z kontekstu cytatów i powiedzeń, wydaje się w tej sytuacji wręcz oczywiste.

Stajemy się zatem w ten sposób świadkami teatru w teatrze, podlanego zawiesistym, nieco przypalonym sosem patriotyczno-narodowym. Teatru, przedstawianego od kulis, ze swoim technicznym zapleczem i personalnymi uzależnieniami. Owinięte gęsto splątaną, romantyczną, biało-czerwoną wstążką zmagania dwóch aktorów z tekstem premierowej sztuki i pewnymi konwencjami teatralnymi, są w tym wypadku pretekstem do rozprawy z polskimi mitami, legendami i przekonaniami o naszej wyjątkowości. Autorzy i reżyser pozwalają zresztą dzięki temu swoim aktorom na formę dość przewrotnej gry z publicznością, co zresztą doskonale się sprawdza, pozostawiając sporo miejsca na tytułową improwizację.

Odniosłem wrażenie, że zarówno sami aktorzy (zwracają naszą uwagę drugoplanowe, ale istotne role - w różnych wcieleniach - Jacka Labijaka), jak i publiczność, zaproszona do współtworzenia spektaklu - doskonale się bawią taką konwencją, wyśmiewając przy okazji zarówno ten patriotyczno-narodowy, jak i teatralny patos. Doskonale pasują też do takiej właśnie konwencji sceny z animowanymi lalkami-karykaturami, zarówno tymi symbolizującymi historyczne postaci Lecha Wałęsy i Wojciecha Jaruzelskiego, jak np. Matki-Polki. Wydaje się nawet, iż ciekawych pomysłów autorom spektaklu nie tylko nie brakowało, a może nawet było ich nieco za dużo. Taka twórcza gonitwa myśli kabaretowych twórców na pewno jednak pozwala reżyserowi odświeżyć nieco zużyte już tematy i teatralne kostiumy. Umiejscowienie całej akcji w konkretnej "przestrzeni wolności" Gdańska i na scenie konkretnego gdańskiego teatru stwarza też dość duże pole do popisu wykonawcom, chociaż przynosi też realne niebezpieczeństwo przeszarżowania i grania "pod publikę". Ale taka jest też właśnie specyficzna uroda tego spektaklu. Można ją zaakceptować - z wszystkimi jej zaletami oraz wadami - albo odrzucić. Ja ją zaakceptowałem i polecam innym - i to nie tylko dlatego, że Abelard Giza i Wojciech Tremiszewski zaliczają się do grona tych twórców kabaretowych (a od tej chwili również teatralnych), którzy zmuszają swoich odbiorców przede wszystkim do myślenia, a nie tylko głośnego rechotu.



Wojciech Fułek
pomorzekultury.pl
23 sierpnia 2013