Ciężkie czasy – Nie dla wszystkich
Recenzja dotyczy sztuki „Ciężkie Czasy" można się z niej dowiedzieć jak właściwe interpretować ten tytuł oraz poznać jej mocne jak i słabe strony.W sobotnią noc, 22 kwietnia, odbyła się premiera spektaklu "Ciężkie czasy" w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Wyreżyserował go Redbad Klynstra-Komarnicki - aktor i inicjator wielu medialnych projektów, od 2020 roku również dyrektor tego teatru. Tekst sztuki jest satyrą autorstwa Michała Bałuckiego. Wypełniona jest wątkami, które dotyczą niezręcznie prowadzonego życia uczuciowego, jak i równie niezgrabnego podejścia do interesów.
Moment rozpoczęcia spektaklu zatarł się w czasie. Do zajęcia swoich miejsc zapraszały aktorki ubrane w dworskie stroje i peruki. Te postacie sług dworskich lub konferansjerek, później wystąpiły na scenie, ale co najbardziej charakterystyczne, funkcjonowały w sferze pomiędzy aktorami a obsługą teatru. Na scenie postawionych było wiele krzeseł, zwróconych w stronę widowni. Aktorzy na scenie zagrali z konwencją sztuki, ponieważ jeszcze przed jej rozpoczęciem sukcesywnie zajmowali te krzesła, ustawiając się w kontrze, jak gdyby tworząc odbicie zajmującej z wolna swoje miejsca publiczności.
Od groma ozdobnych, porządnych krzeseł, wszelakich typów stanowiło kluczowy element scenografii. Różne kombinacje krzeseł na scenie tworzyły odmienne lokacje. Ponadto, tło sceny było ułożone z wysokich stosów splecionych ze sobą krzeseł. Bardzo podobało mi się takie przejrzyste i sprecyzowane umeblowanie sceny. Poruszając temat scenografii, warto wspomnieć również o kostiumach. Wyglądały one szczególnie pięknie. Uszyto je bardzo starannie i wykorzystano do tego wiele różnych, okazałych materiałów. Odpowiedzialny za nie był Emil Wysocki.
Fabuła spektaklu toczyła się na terenie szlacheckiego dworu. Zadaniem kostiumów było przedstawienie panujących na nim realiów i oddanie mentalności polskiej szlachty, często ubierającej się na pokaz. Biedniejsza rodzina zaciągała nawet pożyczki wyłącznie po to, żeby pokazać się w zacnym stroju. Często bywało również tak, że mniej zamożni bohaterowie spektaklu próbowali na siłę zaakcentować swój dobry gust i obycie salonowe, co skutkowało całkowicie kiczowatym ubiorem. Ubiór manifestował również podejście do życia ojca i syna – dwóch głównych postaci, granych przez Włodzimierza Dyłe (ojciec) i Wojciecha Rusina (syn).
Ojciec był ubrany tradycyjnie i elegancko, w karmazynowy kontusz akcentujący jego pozycję. Syn nosił srebrną, mieniącą się w świetle marynarkę. Sytuacje, które wynikały z różnic pomiędzy tradycjonalizmem ojca i nowoczesnością syna, były jednym z pierwszych wątków, które zapadły mi w pamięć. Wraz z rozwojem fabuły syn przysparzał ojcu coraz to więcej problemów. Fakt, że sprzedał las będący świętością dla ich babki i sposób, w jaki roztrwonił pieniądze, wcale nie było najbardziej nagannym występkiem, którego się dokonał.
Głównym tematem spektaklu było to, że szlachcice podejmowali decyzje kierując się własną dumą, a nie racjonalnym myśleniem. Powodowało to, że elity prowadziły wystawny tryb życia, pomimo panującego w kraju kryzysu. Tylko jeden szlachcic odznaczał się zawsze przezornością, nie szastał pieniędzmi i zaakceptował realia zmuszające go do biedniejszego życia. W jego rolę wcielił się Krzysztof Olchawa. Odgrywana przez niego postać miała również negatywne cechy - była sknerą, ale morał historii wynagrodził mu jego podejście do życia. Ważnym przesłaniem spektaklu jest to, że tytułowe ciężkie czasy w mniejszej mierze dotykają elit, które, choćby i na kredyt, kontynuują życie w przepychu.
Istniał również wątek nieuzasadnionego płaszczenia się Polaków przed możnymi tego świata z zagranicy. Wieść, że na dwór przyjechać ma francuski arystokrata, spowodowała utratę rozumu niemalże wszystkich bohaterów. Każdy z nich liczył na korzyści, jakie może wynieść dla siebie z takiego spotkania. Jeden bohater sztuki na jego przyjazd przygotował nawet wiersz. Kiedy go czytał, w tle akompaniowała mu perkusja. Perkusista brał czynny udział w sztuce. Kiedy aktorzy mówili, dźwięki perkusji podkreślały akcenty w zdaniach i pomagały kreować nastrój. Było to naprawdę udaną inwencją, jednak fakt, że perkusję używano cały czas, sprawiał, że momentami przeszkadzała w odbiorze przedstawienia. Na przykład, kiedy bohater czytał wiersz. Zwykle, kiedy ma się przed oczami lirykę, przeczytanie jej tylko raz nie wystarcza, żeby pojąć jego sens. Więc kiedy ktoś tylko recytuje wiersz, jest szczególnie trudno go zrozumieć i wymaga to skupienia. Za to bardzo pomocna w przyswajaniu historii była realizacja światła, wykonana przez Marcina Chlande. Tworzyła ona możliwość spojrzenia na świat z subiektywnej perspektywy bohaterów.
Potrzebowałem czasu, żeby sztuka zainteresowała mnie swoją fabułą. Jednak kiedy rozwinęła się na dobre, ukazała wiele błyskotliwie prowadzonych wątków, które zakończyły się w ciekawy sposób. Na końcu, już po rozwiązaniu akcji, na scenie zebrali się wszyscy artyści, żeby zaśpiewać zbiorowo krzepiącą serca piosenkę. Spektakl obfituje w wiele ciekawych postaci, gra w nim aż szesnaście aktorów. W pewnym momencie na scenie można dostrzec nawet ikonicznego Stańczyka. Zapraszam, sztukę można zobaczyć jeszcze do siódmego maja i przez samą końcówkę czerwca w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie.
Wojciech Lutomski
Dziennik Teatralny Lublin
2 maja 2023