Co tu się wyprawia od trzystu lat

- Na polskim tle szczególnie się nie wyróżniam - nie mieliśmy może Becketta, ale wesołków też niezbyt wielu. Autor, po którym od razu widać, że kocha świat i ludzi, jest u nas na ogół uważany za nieszkodliwego idiotę - mówi Wojciech Tomczyk, dramatopisarz i scenarzysta

W pańskich sztukach i scenariuszach telewizyjnych powtarzają się dość ponure sytuacje i diagnozy. Jest pan pesymistą?

Zmartwiła mnie pani tym pytaniem. Podczas premiery serialu "Sprawiedliwi" poznałem szefa kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego Władysława Stasiaka i kiedy w kwietniu ubiegłego roku wydarzyło się, co się wydarzyło, zostałem poproszony o wygłoszenie kilku słów do kamery po mszy na placu Piłsudskiego. Dziennikarka, która to realizowała dla telewizji, podeszła do mnie i powiedziała, że rozmawiała tydzień przed Smoleńskiem na mój temat z panem Władysławem i że on uważał mnie za strasznego pesymistę. Wtedy postanowiłem zostać optymistą, (ciężkie westchnienie).

Ale później napisałem "Bezkrólewie", więc widocznie natura ciągnie wilka do lasu. Myślę, że jestem, jak to mówił profesor Zbigniew Raszewski, pesymistą konstruktywnym. Czyli "Czyń, coś powinien, będzie, co może". To nie jest prawdziwy pesymizm. Zresztą na polskim tle szczególnie się nie wyróżniam - nie mieliśmy może Becketta, ale wesołków też niezbyt wielu. Autor, po którym od razu widać, że kocha świat i ludzi, jest u nas na ogół uważany za nieszkodliwego idiotę.

Nie wszyscy są jednak tak okrutni dla swoich bohaterów.

Owszem, w "Oficerze" pozabijałem masę postaci, pewnie za dużo, ale już w "Sprawiedliwych" siłą rzeczy szedłem czarnym szlakiem wyznaczonym przez Adolfa Hitlera. Natomiast w sferze, której dotyczy "Bezkrólewie", po prostu nic nie wskazuje na dobry scenariusz. Nasz kraj ma niewesołe perspektywy.

Ta sfera to polityka, unika pan jednak manifestu politycznego. Na przykład język, którym mówią bohaterowie "Bezkrólewia", można przypisać różnym stronnictwom.

Na tym też między innymi polega sztuka polityki: by przejąć słownik, składnię czy, jak to się ładnie mówi o poezji, "dykcję" przeciwnika i w ten sposób odebrać mu argumenty. Ta gra doprowadziła do zupełnego konglomeratu języków, do gładkiej nowomowy, w której właściwie nie da się już niczego powiedzieć. Można takim żargonem przemawiać nawet przez trzy godziny i nikt nie będzie w stanie nadążyć ze zrozumieniem. Może to i dobrze, bo gdybyśmy z prawdziwą uwagą wsłuchali się w to, co mówi się do nas z ekranu, własny śmiech by nas zabił. Jest na przykład czołowy polski polityk, nie będę podawał nazwiska, który rozprawia o dynamice wskazówek i mechanizmie zegara, a nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, która jest godzina. Patrząc na zegarek! Widać, jak po dojściu do władzy ludzie się degenerują, jak stają się organicznie niezdolni do mówienia prawdy. Zwiększa się namysł, frazy stają się coraz gładsze, zanika za to komunikacja. Bez niej zaś lądujemy, jak wiadomo, nie najlepiej.

A jak interpretować powracający w pańskich utworach motyw spisku?

Z tym motywem bym nie przesadzał. W "Oficerze" tematyka spiskowa wynikała z gatunku, w końcu był to thriller policyjny. W przypadku "Wampira", sztuki opartej na prawdziwej historii, przeciw braciom Marchwickim istotnie zawiązano spisek: cała rodzina poszła siedzieć i ktoś podjął taką decyzję, za zniszczenie bogu ducha winnych ludzi inni podostawali talony na samochody i mieszkania. Natomiast nie zgodzę się z obecnością spisku w "Norymberdze" - to raczej sztuka o polskich traumach i lękach, dosyć zresztą uniwersalnych, pewnie dlatego spotkała się z tak dobrym przyjęciem za granicą. "Bezkrólewie" z kolei zawiera zbyt wiele zabawy różnymi odniesieniami jak na dzieło spiskowe, choć ze względu na zakończenie nie jest raczej komedią. Zresztą odechciewa się komediopisarstwa, kiedy się pomyśli, co tu się wyprawia od trzystu lat.

Czyli od wojen szwedzkich?

Tak, źle zaczęło być od potopu i od późniejszego porozumienia między Szwedami a Rosją. Decydujący był jednak największy, moim zdaniem, błąd w naszej historii, czyli odsiecz wiedeńska. Potem to już wiadomo: czasy saskie, Stanisław Leszczyński i dalej poszło już z górki. Interesujące, że podobno ludzie w tej epoce byli zasadniczo zadowoleni z życia i gdyby tylko mogli, głosowaliby co cztery lata tak samo, na Sasów czy potem na Poniatowskiego... Sporo myślałem o władcach elekcyjnych przy pisaniu "Bezkrólewia".

Wydawało nam się, że inspirował się pan "Ślubem" Gombrowicza?

Owszem, podobieństwa są oczywiście zamierzone, zupełnie na wierzchu. Prawie wszyscy czytelnicy mojego dramatu mówią o Gombrowiczu, niektórzy też o "Królu Ubu" Jarry'ego, co akurat trochę mi uwłacza, w końcu nie mam już piętnastu lat. Tymczasem nawiązań jest więcej, w tym także staropolskich i ludowych, po które ostatnimi czasy teatr rzadko sięga. Zaczynam przecież pieśnią anonimową z czasów konfederacji barskiej! To swoją drogą ciekawe, że edukacyjnie jesteśmy zbyt zafiksowani na Gombrowiczu, Mickiewiczu i Niziurskim, by wyjść poza ich triadę. Mamy kłopot już choćby ze Słowackim, bo tracimy zmysł ironii.

"Bezkrólewie" jest zdecydowanie ironiczne.

Dlatego czarno widzę perspektywy jego wystawienia. A wracając do Gombrowicza - wiadomo, że był wielkim ironistą, bo wielkim ironistą był. Jego wielkości nauczyli nas nasi Pimkowie, ale już trudniej nam wytłumaczyć, na czym ona właściwie polega... No dobrze, nie ukrywam, że pierwszy "Ślub" w reżyserii Jarockiego, ten w Teatrze Dramatycznym, uważam za największe przeżycie teatralne, jakiego doznałem wówczas poza Krakowem. To było absolutnie fenomenalne. I prorocze jako opis klęski pewnego eksperymentu - teraz właśnie widzimy, że zbudowanie kościoła międzyludzkiego opartego tylko na ludziach nie mogło się udać. Natomiast moje nawiązanie do tej sztuki w "Bezkrólewiu" jest tak ostentacyjne, że zupełnie zewnętrzne, na prawach cytatu, zresztą jednego z wielu.

Czyli interpretatorzy przyprawiają panu gębę?

Nie pierwszy raz. Ale niech już będzie, że jestem pesymistą i fatalistą ogarniętym teorią spiskową, a na dodatek zrzynam z Gombrowicza.

Czy zapomniałam o czymś ważnym?

Nie zadała mi pani pytania, kiedy upadnie Trzecia Rzeczpospolita.

**

Wojciech Tomczyk (ur. 1960) jest reżyserem, dramatopisarzem, scenarzystą, producentem filmowym. Ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST i Studium Scenariuszowe łódzkiej szkoły filmowej. Zadebiutował sztuką "Wampir" (druk. w "Dialogu" nr 11/2002), której premiera w Teatrze Nowym w Zabrzu w reżyserii Marcina Sławińskiego została uhonorowana Nagrodą Ministra Kultury. Sukcesem okazała się jego "Norymberga" ("Dialog" nr 6/2005), wystawiona przez Teatr Narodowy w Warszawie (2006, reż. Agnieszka Glińska), Teatr Polski w Bielsku-Białej (2010, reż. Dorota Ignatjew), VAT Theater w Tallinie (2008, reż. Aare Toikka), a także zaadaptowana przez Waldemara Krzystka dla Teatru Telewizji (2006). W ubiegłym roku Teatr Powszechny w Łodzi wystawił jego "Komedię romantyczną", a Teatr Powszechny w Warszawie - adaptację "Złego" Leopolda Tyrmanda w reżyserii Jana Buchwalda. Wojciech Tomczyk jest też autorem scenariuszy spektakli telewizyjnych (między innymi "Inka 1946" dla Sceny Faktu TV), scenarzystą filmów {"Czarne słońca", "Spona" czy "Świadek koronny") oraz scenarzystą i producentem licznych seriali (między innymi "Zaginionej", "Oficera" i "Sprawiedliwych"). Autor publikował na łamach "Teologii Politycznej". Drukowane przez nas w tym numerze "Bezkrólewie" weszło do finału tegorocznej Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.



Justyna Jaworska
Dialog
7 lutego 2012