Co z Iwoną jest nie tak?

Niewątpliwie, szalone spektakle Agaty Dudy Gracz są zjawiskiem wyjątkowym na teatralnej mapie Polski. Przez niektórych nazywana wizjonerką, przez innych oferującą tandetę hochsztaplerką; jest na pewno twórcą całkowicie osobnym względem większości tego, co nazwiemy teatrem autorskim czy poszukującym w Polsce ostatnich lat.

Reżyserka raz po raz serwuje co bardziej cierpliwym widzom to porażającą wszystkie zmysły, wysmakowaną wizualnie rozkosz, by zaraz potem wysmażyć niestrawny, przypalony kotlet. W jej dorobku do tej pory można było znaleźć spektakle wybitne, emocjonujące, ciekawe i inne niż wszystko, co możemy oglądać u innych modnych twórców. Obok tak wybuchowych produkcji jak wrocławska wariacja wokół postaci mordercy Piotra Rivière'a czy upiorna, łódzka interpretacja „Ożenku" Gogola, straszą wyjątkowo szpetne teatralne koszmarki. Niekiedy kulą u nogi owych mniej udanych spektakli jest zespół aktorski, który nie potrafi spełnić formy obmyślonej przez odważną reżyserkę, niekiedy sama reżyserka robi sobie wielką krzywdę, ślepo podążając za swoją fantazją. Niemniej, jeżeli się nie eksperymentuje i nie ryzykuje, nie może powstać ciekawa inscenizacja i nie jej pierwszej aktorzy psują projekt. Zawsze jednak bezkompromisowa, nie goniąca za modami czy trendami, niestrudzona w poszukiwaniach własnego, oryginalnego języka, budziła mój niekłamany podziw, nawet jeżeli dany spektakl nie należał do udanych. Jej najnowsza premiera „Iwony, księżniczki Burgunda" w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza przyprawiła mnie jednak o zawrót głowy. Spektakl nijak, pomimo wyrazistej estetyki plastycznej charakterystycznej dla reżyserki, nie daje się porównać do jej wcześniejszych dzieł.

Inscenizacji zdecydowanie nie można uznać za złą, chociaż makabryczna fantazja o śmiertelnie irytującej dziewczynie nie zachwyca. Ciężko powiedzieć, co mogłoby być tego przyczyną. Reżyserka bierze na warsztat dramat jakby napisany dla niej (choć pewnie sam autor urwałby mi głowę za to stwierdzenie) i, co więcej, chyba nigdy nie była tak wierna literze tekstu. Nie ma tu większych, jak wiemy często fatalnych w skutkach (nie tylko u Dudy Gracz), prób przepisywania, dopisywania, przerabiania, a te przewrotne zabiegi adaptacyjne, które, jak stworzenie postaci „matki narzeczonej" czy rozbicie postaci Księcia Filipa, tylko służą inscenizacji. W spektaklu pracuje znakomity zespół aktorski, który wielokrotnie wyśmienicie sprawdzał się w „szalonych" pomysłach reżyserki (jak chociażby Milena Lisiecka, która w „Według Agafii" stworzyła niezapomnianą kreację), zatem trudno obwinić nierozumiejących artystki aktorów. Nie da się ewidentnie zlokalizować w spektaklu obiektywnie złych rozwiązań, poza pewnymi zgrzytami, wynikającymi z premierowej atmosfery, „wszystko gra". A jednak, całość wywiera wrażenie dość słabe, po kilku godzinach właściwie nie myśli się już zupełnie o tym, czym twórcy chcieli nami wstrząsnąć. Co więc z tą „Iwoną" jest nie tak?

„Iwona" rozpada się na dwie, osobne części. Pierwsza, zdecydowanie mniej udana, zasadza się na zabawie formą. Zrozumiałe, czego innego mogłoby się spodziewać po spotkaniu Gombrowicza i posiadającej przewrotną, aczkolwiek imponującą, wyobraźnię w tworzeniu scenicznych obrazów reżyserce. Jednak to chyba pierwszy raz, kiedy widzę jej pracę
i nie widzę tego, co w jej teatrze najlepsze. Były momenty nawet, kiedy miałem nieodparte wrażenie, że oglądam spektakl Mai Kleczewskiej, która sili się na podrabianie Warlikowskiego. Nawet osoby bardzo negatywnie nastawione do jej propozycji nigdy nie mogły jej zarzucić braku oryginalności. Pierwsza część niezaprzeczalnie zachwyca znakomitą Katarzyną Cynke w roli Matki dziewczyny, dopisanej przez reżyserkę w oparciu o gombrowiczowskie ciotki Iwony. Aktorka daje tu popis rzadkiej umiejętności łączenia bardzo wyrazistego, „formalnego" grania z głęboką wewnętrzną prawdą postaci. Postarzona Cynke, ubrana w ohydny szlafrok i paskudne kapcie, w papilotach i złym makijażu, od pierwszych minut przedstawienia zawłaszcza sobie scenę, jednocześnie bawiąc, przerażając, by w końcu doprowadzić do łez. Scena, w której upiorna mamusia jest obmacywana przez dwóch „przegiętych" homoseksualistów, jest chyba najmocniejszą w całym spektaklu. Jednak, obok tej znakomitej roli, reszta aktorów, przynajmniej w pierwszej części spektaklu, wypada dość blado. Jest oczywiście wyśmienity Mariusz Jakus jako Szambelan, jednak zbiorowość dworu króla Ignacego ginie w sosie natrętnej atmosfery gejowskiego klubu. Maja Kleszcz, niewątpliwie wielka osobowość sceniczna, zostaje wmanewrowana przez reżyserkę w zadanie niemożliwe do spełnienia. Jej hipnotyzujący głos, sama jej obecność na scenie buduje niepowtarzalny klimat, jednak kiedy próbuje się ją wcisnąć w rolę seksbomby czy kabaretowego wodzireja i, o zgrozo, każe tańczyć na szpilkach, efekt może być jedynie przykry.

Kim jest tu sama Iwona? Reżyserka niewątpliwie poszukuje odpowiedzi na chyba najważniejsze pytanie, które pada w tekście Gombrowicza. Szuka jej przez cały spektakl i znaleźć nie może. Każda pojedyncza scena jej nie zadowalała, więc w kolejnej pojawia się nowy, jeszcze bardziej wymyślny „sposób" na postać. Iwona raz jest panującym nad rzeczywistością sceniczną demiurgiem, raz zabawką w rękach „ciot", eksperymentujących z przerażającą je kobiecością, raz niedorozwiniętym, nadpobudliwym dzieckiem (przez co scena oddawania ukłonów jest chyba jedynym ewidentnie złym momentem przedstawienia), by na końcu stać się liryczną kochanką,a w finale zamienić w przerażającą dziewczynkę z horroru.

Druga część spektaklu jest jednak zdecydowanie lepsza. Reżyserka wyzwala się z homoseksualnych „obsesyjek", rodem z najbardziej irytujących scen Kleczewskiej i daje widzowi obrazy niepokojące, proste i ostre jak brzytwa w wyrazie. Enigmatyczna scena planowania morderstwa na narzeczonej Księcia przez Króla i Szambelana, przenosi spektakl w zupełnie inne rejony. Następująca po niej elektryzująca etiuda w wykonaniu Mileny Lisieckiej, jako Królowej, i porażający, emocjonujący finał sprawiają, że widz wychodzi zdruzgotany i przez to usatysfakcjonowany, pomimo niedociągnięć, niejednoznacznie ciekawych, momentami nawet rozczarowujących scen z pierwszej części widowiska. Czego brakuje w tym spektaklu, który mimo wszystko uważam za ciekawy i w sumie niezły? Wydaje mi się, że reżyserka o tak wyrazistej osobowości dała się tym razem stłamsić odgórnej cenzurze (jak i autocenzurze) i oczekiwaniom, jakie się wobec niej stawia. W najnowszym spektaklu Dudy-Gracz jest jakby za mało Dudy-Gracz. Przedstawienie jest zachowawcze; brak w nim pazura i drwiny z malkontentów, dopatrujących się wszędzie źle pojmowanego kiczu, a niektóre sceny zaplanowane jako wybuchowe, stają się niewypałami, czy to przez aktorskie braki (czy też nadmierną wiarę reżyserki w możliwości aktora), czy ograniczone, zapewne z powodów finansowych i organizacyjnych, możliwości sceniczne. Strona plastyczna spektaklu kuleje i raczej nie z braku twórczych, a właśnie pieniędzy. Scenografia jest uboga, wciśnięta w ramy pudełkowej sceny z podestem. Poza projekcjami i kostiumem, w spektaklu plastycznie niewiele się dzieje – i jakoś ciężko mi uwierzyć, że reżyserka dobrowolnie idzie w minimalizm.

Na dużej scenie przy ulicy Jaracza, pokazywany jest spektakl, o którym ciężko cokolwiek powiedzieć, napisać, a nawet myśleć. Inscenizacja tak dobra jak zła i tak zła jak dobra, w której większość olśniewających elementów zostaje przykryta mniej udanymi, które zaraz zostają jednak wzięte w nawias, unieważnione czy wyśmiane. Są tu sceny i rozwiązania, które budzą zachwyt, tak samo jak znajdą się chwile, w których reżyserka czy aktorzy strzelają sobie w kolano. Ciężko jednak powiedzieć prosto, że spektakl jest nierówny. Ciężko cokolwiek powiedzieć. Wrócę do Łodzi kolejny raz na tę „Iwonę". Spektakl znajduje się gdzieś zupełnie indziej niż ostatnie medialne poszukiwania Garbaczewskiego w opolskiej inscenizacji dramatu Gombrowicza i głęboko wierzę, że jeżeli tylko zespół nabierze pewności w atakowaniu publiczności i wykonywaniu tych wszystkich opętańczych działań zaplanowanych przez Dudę-Gracz, może powstać dzieło wybitne. Szkoda, że mimo ogromnego potencjału, premiera taka nie była taka.



Błażej Tokarski
www.rozswietlamykulture.pl
15 lutego 2014