Co z tym zwierzem?

Na jednej z pierwszych płyt Taco Hemingwaya Warszawa zyskała zaszczytne miano miasta o zapachu "szlugów i kalafiorów". Kalafiorowa i zadymiona metaforyka powietrza z powodzeniem znalazłaby zastosowanie w Krakowie, ale i szerzej w ogólnokrajowej atmosferze. Remigiusz Brzyk sięgając w 2018 roku po "Artro Ui" (opowieść z 1941 roku), opowiada jeszcze raz historię o szemranej przemianie drobnego fajtłapy w gangstera handlującego tym pięknym białym warzywem, a następnie w politycznego tyrana - pisze Kinga Kurysia z Nowej Siły Krytycznej.

W dramacie Bertolt Brecht przetyka sceny komentarzami o etapach legalnego dochodzenia Hitlera do władzy, choć postaci noszą imiona jak z westernu czy gangsterskiego filmu. Brzyk z Radosławem Stępniem (dramaturgiem spektaklu) pozbawiają tekst historycznych czy dzisiejszych odniesień, wrzucają go na płaszczyznę szeroko pojętej uniwersalności. Prawie nic nie zostało "przepisane" na scenę, Brechta zużytkowano w roli eksperta, a nie partnera do dyskusji. Autora się tu słucha, nie zaczepia i szturcha. Jego sztuka skończyła jako zupa-krem z kalafiora w eleganckiej restauracji, daleko jej do warzywniaka. Zamiast szlugów, co najwyżej drogie cygara. Twórcy są wierni tekstowi; liczą, że publiczność wyłoni z niego swoje konteksty, jednak punkt wyjścia rysują zbyt zachowawczo. I wcale nie jest tak, że widz nie wierzy w siebie, to konstrukcja przedstawienia ugina się pod ciężarem rozbuchanej formy.

Oprócz przykuwającego wzrok Karola Kubasiewicza (O'Casey, Obrońca) wspaniały jest Michał Majnicz (Arturo Ui) - to wiadome, bardzo miło go oglądać, znów zrobił dobrą robotę. Początkowo jego bohater przebiera nogami, jąka się, miesza jako niewprawiony gangster-manipulator, zagaduje widzów w pierwszych rzędach, długo nie wchodzi na scenę. Po czasie łapie się w układach, układzikach i zaczyna wtrącać w sprawy kalafiorowego trustu. Szantażuje, osacza sędziów, polityków, idzie po lekcję do aktora (udziela jej gwiazdorzący Andrzej Grabowski), który pomógł mu przełożyć Szekspirowskie myślenie o władzy i teorię mowy ciała na praktykę. Hitler, jak pisze Brecht w didaskaliach, rzeczywiście zasięgnął porad jak manipulować tłumem u aktora Friedricha Basila.

Przyznaję się, przedstawienie Brzyka to nie mój teatr - zbyt duży i mroczny, przez to groteskowy, z choreografiami scen zbiorowych wziętymi z filmów Leni Riefenstahl (układanymi przez Dominikę Knapik), wieloma umięśnionymi młodymi i łysymi tancerzami, z dosyć powierzchowną wiwisekcją tęsknot do faszystowskiego renesansu. Do tego wiele nieironicznie i nie w konwencji wykorzystanych futer, bogactwo, kobiety na szpilkach i w pończochach. Końcowe sceny zmieniające wielki salon prominentów w ogrodzenie i drewniane ławki rodem z festynu, a zamiast kolacji i zamszowych szlafroków grillowanie z piciem piwa. Nie rozumiem dlaczego w tak stereotypowo podanym świecie taki piknik miałby symbolizować upadek polityczny i społeczny? Czyja, względem kogo tam przemoc i gdzie tyrania? Wolałabym drewnianą ławkę ze strażackiego festynu niż kobietę zmieniającą futra i wdzięczącą się przed mężczyzną rozwalonym na skórzanym fotelu. Groza wstrząsu nie wybrzmiewa.

Trochę wiercenia, trochę znudzenia, ale jednak kilka pytań. Co z tym Brechtem? Ze spektaklu można wygrzebać kilka kwestii i zapytać o użytek z narzędzi Brechtowskiej krytyki. Co z tą ponadczasowością? Czy nie upraszcza? Może właśnie takim "klasykom" od społeczeństwa trzeba się najbardziej naprzykrzać a nie z góry aplikować zapisane przez nich status quo; zamiast kiwania, pokręcić głową? Co zrobić z narzędziownikiem, który umie celować tylko w konkretne punkty, a nie trafia w złożony kontekst zagmatwanych problemów, nie są one w stanie już łatwo i dydaktycznie zdzielić widza po głowie? Zdzielanie jest fajne, ale niewiele mówi. Dlaczego nie udaje się uratować świata i go projektować? Dlaczego estetyzacja polityki nie działa? Ale przede wszystkim: w imię czego to wszystko, co w zamian, dla kogo i z jakiej perspektywy? I jak ma się do tego teatr?

W końcowych scenach, widzowie z parteru i loży królewskiej proszeni są o przejście na scenę, spada wyjątkowo ciężka od historii kurtyna projektu Henryka Siemiradzkiego. Faszyści z Ui na czele zasiadają w loży, parter jest pusty, zostają tylko dookolne loże - to do nich Ui wygłasza epilog. Na kurtynie pojawia się zdjęcie hitlerowców w podobnej loży. "Lecz Wy się uczcie patrzyć, a nie gapić./ Czynu potrzeba, nie zbytecznej mowy./ Ten pomiot niemal świat zagarnął w łapy!/ Ludy go starły, lecz niechaj do głowy/ Triumf przedwczesny nie uderza -/ Płodne wciąż łono, co wydało zwierza" - wyraźnie przeciąganymi przez Majnicza słowami Brechtowskiego epilogu kończy się spektakl. Atmosfera jak na kazaniu, dydaktyczna. W tak zwanej odezwie jest zawsze niebezpieczeństwo, że wychodzi się z przestawienia ze zdaniem-kluczem, ma poczucie, że się zrozumiało. To problem, który wynika ze ścierania się uniwersalności i polityczności. Czy nie jest tak, że większość radykalizujących się grup również stwierdza, że potrzeba czynów, nie "zbytecznej mowy"? To jak - kto jest tym zwierzem, a kto jest wielce "cywilizowany"? Chciałoby się po tym zbyt długim i dosyć monumentalnym, w kółko krążącym, przedstawieniu zapytać o to, co oprócz epilogu chcieliście nam powiedzieć, twórcy, zatrzymując się w pół zdania?



Kinga Kurysia
e-teatr.pl
17 kwietnia 2018
Spektakle
Kariera Artura Ui
Portrety
Remigiusz Brzyk