Coś pan napisał, panie Słonimski?
Repertuarowy Teatr Wybrzeże, do niedawna samotnie odpowiedzialny za gusty mieszkańców pełnoletnich i sztukę dramatyczną w milionowej aglomeracji, przedstawił trzecią (na siedem prezentacji) komedię w sezonie.Po rewelacyjnych "Wesołych kumoszkach z Windsoru" w koprodukcji i na scenie Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego oraz wymęczonym "Raju dla opornych" kolej przyszła na Antoniego Słonimskiego, mistrza felietonu i ciętych recenzji teatralnych. I choć pewnie ten skamandryta, autor powieści i kilku sztuk teatralnych jak każdy literat chciałby przejść do historii jako twórca literatury wysokiej, to najbardziej rozpoznawalnym jego utworem jest jednak lekki zbiór "W oparach absurdu" (z J.Tuwimem). Ponadto niezliczona ilość powiedzonek, sentencji i anegdot, które stawiają go zaraz za Stanisławem Jerzym Lecem na liście mistrzów lapidarnych. Wybrani pamiętają, że sekretarzem pana Antoniego, jak o nim mówił, był Adam Michnik, dzięki czemu, być może lub na pewno, polska "rewolucja" przyjęła format purenonsensownego skeczu. Słonimski żył w czasach kolorowych, w których wyzywało się recenzenta na pojedynek za krytykę (sam wygrał w 1924 starcie na pistolety z Mieczysławem Szczuką). Dziś nikt się z nikim nie pojedynkuje, bo nie ma ani krytyki, ani idei.
Szedłem na "Murzyna warszawskiego" z ambiwalencją. Z jednej strony Słonimski jest jednym z dwóch moich i polskich, niedościgłych oczywiście, mistrzów recenzji teatralnych. To także autor, który potrafił zjeść ciastko i je mieć, czyli tworzyć swoje i krytykować innych. Z drugiej strony to kolejne znalezisko z terenu wykopalisk prowadzonych niestrudzenie od kilku lat przez Cezarego Niedziółkę, kierownika literackiego i zastępcę dyrektora Teatru Wybrzeże, który za punkt honoru postawił sobie odkurzanie tytułów zapomnianych.
Rzecz rozgrywa się pod koniec lat 20. w Warszawie. Konrad "Kondek" Hertmański (przystojny brunet około pięćdziesiątki, orli nos prawie sarmacki, czarne amerykańskie okulary), polonizujący się bez opamiętania Żyd, jest wydawcą i właścicielem księgarni, w której można nabyć przede wszystkim pozycje polskich autorów. Hertmański, autor dzieła "O rymach męskich w Zofiówce Trembeckiego", ma żonę, dwoje dzieci płci obojga i ambicje zdecydowanie większe niż tytuł dzieła życia. Hertmańscy to rodzina dość typowo patriarchalna, wszyscy muszą tolerować dziwactwa samca alfa, który jako jedyny ma prawo popełniać błędy bez obawy o konsekwencje. Księgarnie prowadzi Perlman - młody, szlachetny i obowiązkowo biedny oraz obowiązkowo zakochany w Zazie, córce pryncypała, która, i owszem, kocha go, ale rozpocząć z nim życie na własną rękę, bez odpowiedniego standardu, to niekoniecznie. Wąski skład uzupełniają syn Mitek i żona Pola. Po kilku scenach wprowadzających rozpoczyna się część zasadnicza, czyli o tym jak to Kondek niby nie chciał spadku po bracie, który doszedł do majątku prowadząc burdele. Ciąg niezbyt wyszukanych intryg i zdarzeń ma doprowadzić do pogodzenia moralności z finansami, czyli znaleźć akceptowalną wersję dewizy pecunia non olet.
"Murzyn warszawski" to przede wszystkim komedia charakterów i komedia sytuacyjna. Niestety, nie najwyższych lotów. Akcja na chwilę zyskuje tempo właściwe dla tego gatunku, gdy przechodzi w komedię pomyłek za sprawą nieporozumień związanych z niewłaściwą lokacją uczuć Mariusza (elegancki i nieco ekscentryczny, lat 35). Mimo zapewnień i obietnic zawartych w materiałach promocyjnych, "Murzyn warszawski" to nie skrząca się dowcipem i kalamburami ciągle żywa komedia, tylko ciężkostrawna ramota. Absolutną katastrofą jest monolog ubranego w bieliznę przepasaną pasem słuckim i obwieszonego ryngrafem Hertmańskiego. To bardzo kiepska literatura, to słaby scenicznie tekst. Słonimski, mistrz bon motu i rewolwerowiec dowcipu, popełnił po prostu gniota.
Adam Orzechowski próbuje ratować sytuację wieloma pomysłami. Najlepszy z nich to wykonywana na żywo muzyka. Katarzyna Z. Michalska (Zaza) przez większość spektaklu dialoguje na skrzypcach z muzyką przewodnią skomponowaną przez Marcina Mirowskiego. Incydentalnie włącza się do tego projektu Piotr Witkowski (Mitek) na trąbce z tłumikiem. Choć pomysł nie w pełni wygrany, to ciekawy i wart rozwinięcia. To nie to samo, co wykonywanie muzyki na żywo przez instrumentalistów, to rozszerzenie pola obecności aktora poprzez wykorzystanie jego dodatkowych umiejętności. Inne pomysły to zwielokrotnienie postaciowe Joanny Kreft-Baki i Krzysztofa Gordona, stepujący chcąco i niechcąco Mariusz, szpagat Witkowskiego, kot-zabawka i fantazyjne peruki. Spektaklowi towarzyszy jak zwykle stylowy plakat Andrzeja Krajewskiego. Teatrowi Wybrzeże należą się pochwały za konsekwentną "politykę plakatową", dzięki czemu ta zanikająca sztuka broni się jeszcze w pomorskim teatrze.
Znany z powściągliwości inscenizacyjnej Adam Orzechowski, idący z reguły za słowem i ufający aktorom, tym razem pokusił się nawet o choreografię. Jego pomysł na dookolną kompozycję z przytupem w trójkącie jest odważny, ale nieudany. Nie zrażałbym się jednak na miejscu reżysera i dalej eksperymentował z ruchem. Scenografia Magdaleny Gajewskiej jak zwykle "czysta" - to nie jakiś "korchowiec", ale sterylna kompozycja. Jednak podbicie znaczeniowe - książki patriotyczne i odwrócona, siedmioramienna menora - tym razem nie tylko nie zagrały, a nazbyt udosłowniły przekaz. "Murzyn warszawski", oprócz akcentów satyrycznych, podnosi temat ważniejszy i niebezpieczny, tj. tożsamość Żydów. Słonimski krytykuje "swoich", piętnując snobowanie się na polską arystokratyczność. To jeszcze nie było groźne, w 1928 roku jeszcze nikt nie przewidywał Holokaustu, nikt nie spodziewał się, że tak będzie wyglądać asymilacja Żydów w stalinizmie. Asymilacja identyfikacyjna na przykładzie Hertmańskiego to błahostka w porównaniu do zaskakujących postaw, o których nadmieniała Hannah Arendt. Temat trudny, bolesny i niebezpieczny.
Tym razem wisienka aktorska powędrowała do Macieja Konopińskiego. Jego Mariusz, zagubiony w świecie trudnych, szczególnie jak na owe czasy, uczuć, jest po prostu smakowity. Doskonale czuje komedię, każde jego ukazanie się wzbudza co najmniej uśmiech. Bawi się rolą, spojrzenia i ruchy budują postać powstałą ze skrzyżowania nieszczęśliwego kochanka i błazna. Udźwignął rolę Jarosław Tyrański (Konrad Hertmański), tworząc postać płaczliwego, chimerycznego i zniechęcającego pod każdym względem pajaca. Konsekwentny i drobiazgowy, uwiarygodnił dość papierową postać. Michał Jaros (Perlman), nasz Brad Pitt, nie schodzi poniżej dobrego poziomu, choć tym razem wielkiego szału nie było.
Duet Niedziółka/Orzechowski, niczym spółka Lennon/McCartney, do niedawna monopolizował idiom śmieszności w Teatrze Wybrzeże. Cezary Niedziółka wyszukiwał niczym Indiana Jones, a Adam Orzechowski reżyserował niczym Steven Spielberg, kolejne, nieznane nikomu prawie sztuki i sztuczydła. Dla mnie to w większości niekomedie, próbujące na siłę znaleźć sensy tam, gdzie powinny przede wszystkim śmieszyć. Niedawne "Trędowate dusze" to z kolei przykład nieudanych wyborów niekomediowych. Co znamienne, większość tych prezentacji miała miejsce w Sopocie. Czy było to spowodowane chęcią "wstrzelenia" się w gust części sopockiej publiczności? Do przemyślenia osobnego.
Mam prośbę do panów dyrektorów: zakończcie wykopaliska! Pewnych "skarbów" nie należy odkrywać. To, że jakieś sztuki nie są grane, nie musi świadczyć o przeoczeniu, tylko zwyczajnie o niskiej jakości. Teatr Wybrzeże, dysponujący bardzo dobrym zespołem aktorskim i w praktyce nie mający konkurencji w promieniu 200. kilometrów, jest zobligowany do kształtowaniu lepszych gustów.
Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
24 lipca 2015