Cud jedynie mniemany

Z pewnością realizacja Zadary wyróżnia się na tle produkcji gdyńskiego teatru - nie jest bowiem musicalem, odstaje więc muzycznie i choreograficznie. Szkoda, że reżyser zbyt usilnie próbował zapewnić widzom świetną zabawę, uzyskując efekt odwrotny.

Uczczenie jubileuszu sześćdziesięcioletnia Teatru Muzycznego w Gdyni miała stanowić realizacja "Cudu albo Krakowiaków i Górali" w reżyserii Michała Zadary. Tytuł wybrany przez dyrektora Igora Michalskiego wydawał się być dobrym materiałem do zaangażowania całego zespołu, a nazwisko reżysera zagwarantować sukces. Ugruntowana pozycja Zadary w teatrze dramatycznym nie sprawiła jednak, że równie dobrze odnalazł się w teatrze popularnym. Twórca okrzyknięty mianem specjalisty od klasyki, tym razem zbyt mocno skupił się na rozrywkowym profilu teatru muzycznego.

Mieczysław Klimowicz we wstępie do "Cudu albo Krakowiaków i Górali" w wydaniu Biblioteki Narodowej podaje, że premierowo dzieło Wojciecha Bogusławskiego grano pod takim właśnie tytułem, jednak powszechnie jest znane jako "Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale" - od jednego z kolejnych wydań. Tekst stanowi punkt odniesienia w historii polskiej opery narodowej i dlatego bardzo często gości na deskach teatrów, w Muzycznym wystawiono go w 1979 roku na otwarcie obecnej siedziby przy placu Grunwaldzkim. Badacze twórczości Bogusławskiego wskazują, że to przykład opery komicznej o tematyce wiejskiej, czerpiącej zarówno z niemieckiego, jak i wiedeńskiego singspielu. Typowa dla tej formy jest obecność prostych arii i duetów, libretto Bogusławskiego wyróżnia nieco mniejsza (niż w innych realizacjach gatunkowych) prozaiczność dialogów - "Cud" jest bowiem wierszowany.

Michał Zadara serwując widzom wydawać by się mogło banalną formę komiczną, przekonał się, że to jeden z trudniejszych gatunków - nie sprostał mu. Oprócz powrotu do oryginalnego tytułu, nie uświadczymy w jego realizacji zbyt wielu zaskoczeń. Ingerencje polegały na nieznacznych przekształceniach ułatwiających widzom zrozumienie treści. Zadara zrezygnował z mazurzenia, pozbawiając warstwę językową ludowości, lecz poza tym nie uwspółcześnił tekstu Bogusławskiego. Odrzucił odczytanie fabuły jako sporu dwóch ugrupowań politycznych, bo jak przyznał przed premierą, nie o tym jest sztuka. W jego koncepcji rzeczywiście taka interpretacja nie miałaby uzasadnienia, choć widzowie trzykrotnie odnaleźli aluzje do bieżącej sytuacji. Pierwszy raz, gdy Morgal (Sebastian Wisłocki) jest zmuszany do przyznania się, że nie tylko jest głupim tchórzem, ale również "dudą" (zgodnie z oryginałem), co zaowocowało bardzo dużymi oklaskami. Drugi raz, gdy Miechodmuch (Rafał Ostrowski), który w wersji Zadary jest księdzem (a nie organistą), próbuje spieniężyć rzekomo wydarzający się cud. Trzeci raz, gdy postaci podejrzewają zamach Oś fabularna pozostaje bez zmian, przez co trąci melodramatycznym banałem. Na drodze do szczęścia zakochanej pary - Stacha i Basi - stoi kilka przeciwności. Chłopak jest obiektem westchnień Doroty - macochy Basi - która postanowiła oddać pasierbicę w ręce górala Bryndasa, aby w ten sposób oddalić konkurentkę. Charakterna Basia nie chce takiego układ, co powoduje niezadowolenie, fatygującego się bez potrzeby Bryndasa. Spór pomiędzy Krakowiakami i Góralami zażegna pomysłowy student, Bardos (Tomasz Gregor). Szczęśliwy finał spotka Stacha i Basię, a kochliwa Dorota otrzyma przekonującą nauczkę, aby przestać zdradzać Bartłomieja (Aleksy Perski).

Zadara nie chciał traktować tej fabuły zbyt serio, dlatego podkreśla teatralność, co miało być przejawem hołdu wobec jubilata. Bardosa dzięki maszynie elektrycznej doprowadził nie tylko do pojednania zwaśnionych grup, ale również wywołał (fikcyjną) awarię prądu w teatrze. Jedna z końcowych scen pierwszego aktu, odegrana w ciemności, stanowiła zapowiedź tego, co dzieje się w drugiej części. Już w przerwie w foyer dochodzi do konfrontacji dwóch, konkurujących ze sobą aktorek wcielających się w rolę Basi; wykonują arię "Jestem dobra jak baranek", którą reżyser usunął z akcji scenicznej. Zadara w dalszej części przedstawienia postanowił wpleść w fabułę szereg problemów technicznych. Naprawianie uszkodzonego oświetlenia powoduje, że elektryk nieoczekiwanie spada na Basię, co wykorzystuje jej dublerka (Ewa Walczak), przejmując rolę. Spóźnia się suflerka (Anna Andrzejewska), której trwający spektakl nie przeszkadza... w robieniu selfie. Montażyści (Karolina Merda, Sasza Reznikow, Andrzej Śledź, Jacek Wester) popełniają liczne błędy: zostawiają drabinę, która przeszkadza w tańcu czy nieumiejętnie przesuwają elementy scenografii, robiąc sobie przy tym krzywdę. Szereg wpadek powoduje bunt orkiestry, której reprezentantka (Katarzyna Wojasińska) nie zamierza pracować w takich warunkach. Nad całością próbuje zapanować inspicjentka (Dorota Kowalewska), szczęśliwie doprowadzając spektakl do końca.

Szkoda, że pomysł teatru w teatrze został zarysowany tak grubą kreską. Może uzyskano by lepszy efekt, gdyby drugi akt nieprzewidzianych wypadków utrzymano w konwencji bardziej realistycznej - stanowiłby wtedy przeciwwagę dla podobnie deziluzyjnej pierwszej części. Trudno śmiać się, gdy drabina po raz siódmy nie ląduje w odpowiednim miejscu i generuje potknięcia albo gdy po raz kolejny postać jest wrzucana do orkiestronu (co widzowie mogą pamiętać z "Wiedźmina" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka - tam pomysł był znacznie lepiej umotywowany fabularnie). Poziom żartów jest slapstickowy, więc ryzykowne jest ich wielokrotne powtarzanie, zupełnie tracą element zaskoczenia. Miało być wesoło dzięki absurdalności, a wyszło ciężkostrawnie.

Zadara w rolach usytuowanych po obu stronach sceny chórzystów obsadził głównie studentów działającego przy teatrze Studium Wokalno-Aktorskiego. Nawiązując do zazwyczaj pełnionej przez nich funkcji w spektaklach Muzycznego, nieco zabawił się ich wizerunkiem. Noszą kolorowe szlafroki i kapcie, ktoś przegląda egzemplarz "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego (będzie tegorocznym spektaklem dyplomowym SWA), inny ma butelkę wody czy kawę, a wszyscy są jednakowo niewyspani. Zadara kreśląc obraz zmęczonego żaka, który przez natłok obowiązków i pewnie imprezowych przyjemności nocuje w teatrze, budzi konsternację wśród większości widzów, dla których trop jest mało komunikatywny.

Kolejny raz zastosowano w Muzycznym zabiegi scenograficzne zmniejszające przestrzeń dużej sceny: w kulisach zamiast kotar krzaki, drzewa czy karczma, z góry opuszczano chmury. Dekoracje Roberta Rumasa utrzymane są w odcieniach szarości, namalowano je na przesuwanych prospektach, nawiązując do estetyki płaskiej, barokowej scenografii. Szczególnie pod względem ilości elementów oprawy widać chęci parodystyczne, jednak poza tym zabieg ten nie wnosi dodatkowego sensu. Najlepiej wygląda imitowanie fali. Zupełnie niezrozumiałe może być namalowanie na dekoracjach kotar (sic!), trudno je rozpoznać, a ich ustawienie ma budować głębię perspektywy.

Nieco rozczarowująca jest choreografia Eweliny Adamskiej-Porczyk. Układom tańców narodowych niewiele można zarzucić - szkoda, że pozostają wtórne, a nie zreinterpretowane. Ciekawsze, drobne elementy można odnaleźć, gdy skłóceni Krakowiacy i Górale odpływają w przeciwnych kierunkach, a każda z postaci wykonuje gest współczesny, na przykład kpiące strzepywanie niewidocznego pyłku z ramienia czy wymowne pokazywanie środkowego palca wrogowi. Podobnie wypada jedna z początkowych scen, Basia ze Stachem pląsają jakby byli na imprezie, a reszta zespołu wykonuje taniec ludowy. Najlepszą sceną, zbudowaną nie na drobnych gestach, ale pełnej choreografii, jest pojedynek Krakowiaków i Górali - nie jest dosłownym odwzorowaniem bijatyki. Szkoda, że choreografka nie wykorzystała tak dużego zespołu do stworzenia choć jednej, zapadającej w pamięć, zbiorowej sceny.

Najciekawszy element inscenizacji stanowią kostiumy, Henriette Műller nie jest więźniem ludowej estetyki, poddaje ją interpretacji. Kostium Lajkonika, w który zostali przebrani Krakowiacy, to charakterystyczny korpus, ale bez konika. Podobną asymetrię widać w stroju Zosi (Magdalena Smuk), jedno z jej bioder jest wyjątkowo duże. Motyw kwiatowy, charakterystyczny dla kostiumów ludowych, został wykorzystany na ogromnych turbanach, które wyglądają jak fantazyjnie upięte chusty. Krakowianki mają sukienki nawiązujące do paczek baletnic, jednak dzięki wielowarstwowemu tiulowi osiągnięto efekt przerysowanej bezy, bliski estetyce współczesnej mody. Również obuwie to miszmasz w kolorach tęczy, od adidasów i tenisówek po espadryle czy wiązane kozaczki. Zastosowany mariaż tradycji i nowoczesności stanowi ciekawe wyzwanie dla widza chcącego zdekodować inspiracje kostiumografki. Elementy westymentarne generują też niezaplanowane przeszkody dla aktorów - tancerka Paulina Kroszel zgubiła elementy ubioru (które zostały sprawnie zebrane przez jej partnera, bez przerywania choreografii), a półmetrowa peruka (ustawiona na stelażu) odczepiła się Dorocie.

Kompozycja Jana Stefaniego - pełna mazurków i krakowiaków - została potraktowana wiernie przez dyrygenta Pawła Kapułę (kierownictwo muzyczne). Widzowie wychodząc z teatru nie mogą nucić piosenek, bo te zupełnie nie zapadają w pamięć. Materiał literacki nie stanowi dla aktorów wyzwania, dlatego próbowano wprowadzić dodatkowe sensy - w drugim planie panna młoda, Zosia (Magdalena Smuk), posługuje się językiem migowym, jednak jest to trop nierozwinięty, jak kilka innych pomysłów. Jedynie śpiewanie klasyczne, podyktowane muzyką utrzymaną w tej stylistyce, jest pewnym novum, ale z tego powodu kilkukrotnie nie można zrozumieć sensów. Pod względem muzycznym wokale imponują. Większość scen jest utrzymana w stylistyce ostentacyjnego grania przodem do widza, a nie do scenicznego partnera. Czasem koresponduje to ze strukturą tekstu, w którym są liczne, perswazyjne zwroty do publiczności. Nadużywanie tego chwytu jest trudne do zniesienia. Podyktowane jest to zaskakującym pomysłem pozbawienia aktorów nagłośnienia, co z perspektywy parteru nie okazało się złym pomysłem, choć ciekawe co o tym sądzi drugi balkon.

Publiczność największymi brawami nagrodziła obdarzonego dużym talentem komicznym Tomasza Więcka brylującego w roli Bryndasa. Ewa Walczak równie dobrze odnajduje się w roli dublerki Basi, pokazując żartobliwe tony postaci. Mariola Kurnicka mogła poszerzyć emploi, kreśląc rolę temperamentnej Doroty, świadomej swej kobiecości. Poprawnie wypada także para Stach i Basia, w których wcielają się - po raz kolejny scenicznie połączeni - Maciej Podgórzak i Maja Gadzińska. Mimo wszystkich mankamentów reżyserskich to właśnie aktorzy Muzycznego warsztatową sprawnością ratują przedstawienie.

Spektakl został przyjęty przez widownię oklaskami na stojąco, choć w Muzycznym, zwłaszcza podczas premier (a oglądałam premierę drugiej obsady), nie do końca taka reakcja jest miernikiem jakości. Z pewnością realizacja Zadary wyróżnia się na tle produkcji gdyńskiego teatru - nie jest bowiem musicalem, odstaje więc muzycznie i choreograficznie. Szkoda, że reżyser zbyt usilnie próbował zapewnić widzom świetną zabawę, uzyskując efekt odwrotny.



Wiktoria Formella
e-teatr.pl
20 września 2018
Portrety
Michał Zadara