Czarna dziura Peerelu

Czytam książkę Joanny Krakowskiej „PRL. Przedstawienia". Potem kartkuję. Przeglądam bibliografię. I jeszcze raz kartkuję, szukając w tekście wzmianek o twórcach tamtego teatru. Przecieram oczy ze zdumienia. Bo - z jednej strony - piękny tom, obszerny (758 stron!), bogato ilustrowany, dobrze napisany, erudycyjny. Jeden z pięciu z zapowiadanej serii „Teatr publiczny 1765 – 2015", sygnowanej przez Instytut Teatralny, Państwowy Instytut Wydawniczy i Instytut Sztuki PAN. A z drugiej strony? Autorka wyraża nadzieję, że „wyłoni się z tego nie tylko rozległa historia PRL-u, ale także historia życia publicznego".

Niestety, nie wyłania się, a jeśli już, to nieprawdziwa, uproszczona, nadmiernie skażona subiektywną i jednostronną narracją historyczną, którą posługuje się Joanna Krakowska. Autorka opisuje pejzaż i rzeczywistość tamtych lat przez pryzmat dnia dzisiejszego - tego co nas otacza – codziennych gazet, postów, tweeterów, fanpejdżów, serwisów i portali internetowych. Ze swojej pozycji światopoglądowej i świadomości politycznej. Tak opowiadana historia pachnie manipulacją. Bo te dwie rzeczywistości nie dają się połączyć, za dużo po PRL-u pozostało dokumentalnych świadectw, a wybiórcze wykorzystanie części z nich nie rozwiązuje problemu, podobnie jak obrazowo-dźwiękowa, archiwalna „kasza" na dołączonych do książki filmikach w technice found footage. Żyją świadkowie tamtych lat. Ja, znając je z autopsji, podczas lektury książki odnoszę wrażenie, że znajdowałem się wówczas na kompletnie innej planecie. Dla przykładu, w mojej pamięci przetrwały dramatyczne usiłowania teatralnych twórców jak nie „dać ciała" komunie (z pewnymi wyjątkami oczywiście) i przekazać publiczności wartości istotne, książka opowiada o tym jak „dać ciała" komunie (z pewnymi wyjątkami oczywiście), aby przekazać publiczności wartości politycznie narzucone i zaakceptowane.

Dopóki nie zacząłem lektury rozumiałem tytuł książki Joanny Krakowskiej naiwnie i wprost, jako zapowiedź przywołania największych wydarzeń teatralnych i najbardziej głośnych zjawisk teatralnych w czasach PRL-u. Szybko przekonałem się, że ów tytuł należy traktować inaczej, jako ilustrację odautorskiego założenia, że „(...) przedstawienie teatralne jest ustanowieniem dyskursu, który wytwarzać może ciągle na nowo dynamiczne narracje". Wybór i tematy tak rozumianych dziesięciu przedstawień są czysto subiektywne, a metoda prowadzenia narracji historycznej jest świadomym wyborem autorki, przeprowadzonym bardzo konsekwentnie. Dla Joanny Krakowskiej „(...) przedstawienie nie jest tym co na scenie, tak jak obraz nie jest tym co na płótnie". Efektowne stwierdzenie, ale według mnie wprowadza myślowy chaos. Nie, Szanowna Pani, obraz jest przede wszystkim tym, co na płótnie. Jeżeli intuicyjną i zmysłową percepcję zastąpimy wiedzą o kontekście, stracimy wszelką przyjemność z przebywania w galerii. Podobnie z teatrem! Słowem, najpierw doznanie, a potem wiedza o tym co dookoła i w takich właśnie proporcjach. Nie akceptuję wspomnianych założeń, bo traktuję Pani książkę jak dzieło popularne, ale o wyraźnych ambicjach naukowych!

Joanna Krakowska jest na swój sposób uczciwa. Właściwie mógłbym opublikować jej wprowadzenie do książki w całości, z moim krótkim dopiskiem „nie zgadzam się", zamiast tego polemicznego felietonu. Autorka pisze otwarcie o swoich świadomych założeniach, porusza kwestie, które wzbudzają mój największy opór. „PRL. Przedstawienia" można interpretować na dwa sposoby. Jako analizę zastosowanej metody odnoszenia się do historii, z wszystkimi za i przeciw. Ale także, w sposób uproszczony, jako analizę zapisanego tekstu. Na poziomie tekstu książka napisana jest z tezą, ściślej z dwoma tezami. Pierwsza, bardzo dziś rozpowszechniona wśród teatrologów młodego pokolenia (i niektórych ich starszych mentorów) głosi, że prawdziwy teatr w powojennej Polsce rozpoczął się po 89. roku. W poprzednich latach był skorumpowany, dworsko-salonowy, propagandowy, na usługach i pod kontrolą PZPR. Drugą tezę otwarcie przekazuje Joanna Krakowska: „Przedstawienia teatralne, przynajmniej w mojej narracji historycznej rozgrywa się tak naprawdę nie na scenie, lecz poza nią". To też dla mnie nic nowego, ale w nieco innym kontekście. Dzisiaj jest wyrazem modnego przeświadczenia, że teatr to - w gruncie rzeczy - nie samo przedstawienie, a cała działalność instytucjonalna prowadzona poza sceną. Rozumiem, że autorka myśli inaczej, dla niej ważniejsza jest sieć uzależnień i powiązań, niż konkretny fakt estetyczny. Z pierwszą tezą nie zgadzam się fundamentalnie, bo pomija sprawy najistotniejsze: że teatr, podobnie jak inne dziedziny sztuki - w smutnym okresie PRL-u - należał do naszych nielicznych „towarów" eksportowych i skutecznie przedzierał się przez żelazną kurtynę; że był istotnym zjawiskiem społecznym, pozwolił przetrwać i sam przetrwał, nie z powodu partyjnej propagandy, ale jako niezbędny wentyl i odskocznia od komunistycznej rzeczywistości; wreszcie trzeci, że był przebogaty estetycznie. Druga teza jest trudniejsza do podważenia, bo bardziej demagogiczna. To swoista licentia poetica, do której autorka ma prawo. Ale czy ma rację?

Napisałem, że tamte lata znam z autopsji. To prawda. Bez okresu socrealizmu, rzecz jasna, bo byłem dzieckiem. Ale już poczynając od późnych lat 50., poprzez 60. i 70. ub. wieku, uczestniczyłem w życiu teatralnym jako żarliwy widz, potem jego uczestnik. W szkole średniej i w czasie studiów w krakowskiej i warszawskiej Szkole Teatralnej otaczała mnie grupa niegłupiej - jak myślę - młodzieży i mądrych nauczycieli. Zjawiska, którymi fascynowaliśmy się wówczas w większości nijak się nie mają do tych, o których pisze Joanna Krakowska. Już czuje ripostę: no tak, byliśmy wówczas narzędziem i sukcesem partyjnej propagandy, a nasze umysły były zniewolone, dzisiaj dopiero mamy szansę poznać prawdę. Nigdy nie byłem „komuchem". Ci, którzy znają moje wspomnienia pt. „Podróż do kresu pamięci" doskonale o tym wiedzą.

Joanna Krakowska pisze we wprowadzeniu do swojej książki, że jest osnuta „wokół tego, co zaskakujące, niedowartościowane, potencjalnie konfliktowe, niesłusznie zapomniane, peryferyjne." Ryzykowny wybór, ale o tym na końcu. Zastanawiam się, czego w książce świadomie nie ma, lub świadomie prawie nie ma, a co nas w tamtych latach fascynowało? Najciekawszych, najbardziej obleganych (z różnych powodów) inscenizacji, choćby „Trzech sióstr" i „Kariery Artura Ui" Axera, „Balladyny" i „Wesela" Hanuszkiewicza, „Sędziów" i „Klątwy", a także „Wyzwolenia" i „Dziadów" Swinarskiego, „Dziadów" Bardiniego i Dejmka, „Fizyków" René, obu „Tang" Jarockiego i Axera, „Biesów" i „Nocy listopadowej" Wajdy, „Białego małżeństwa" i „Dżumy" Brauna, „Bloomusalem" i „Wesela" Grzegorzewskiego i wielu, wielu innych.

Brakuje zjawisk: teatru staropolskiego Kazimierza Dejmka, udokumentowania estetyk w jakich pokazywano na scenach polski romantyzm, Teatru Współczesnego Erwina Axera i jego przedstawień w szerszej perspektywie, wrocławskiego Teatru Współczesnego za dyrekcji Andrzeja Witkowskiego, a potem Kazimierza Brauna (jeździłem tam na spektakle!), „polskiego domu Dürrenmatta" w Teatrze Dramatycznym, okresu Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Powszechnym, działalności teatralnej Zygmunta Hübnera, fenomenu Jerzego Grzegorzewskiego - jako zjawiska „osobnego" w naszym teatrze, wczesnych poszukiwań Jerzego Grotowskiego. To wszystko nie pasowało autorce książki do subiektywnej układanki, więc wspominane jest tylko marginalnie. Nie będę rozpisywał się co proponuje w zamian. Poruszę tylko kwestię dziedzictwa, czyli romantyzmu. Pisze Joanna Krakowska, że interesuje ją „pokazanie degeneracji tradycji romantycznej". Za PRL-u?! To zbyt prowokacyjna manipulacja faktami, wchodząca już w zakres analizy przyjętego sposobu opowiadania o historii, a nie tekstu. W peerelowskiej Polsce, kraju zniewolonym, romantyzm potrzebny był ludziom jak chleb, a teatr reagował na to zapotrzebowanie wieloma inscenizacjami, lepszymi lub gorszymi, mniej lub bardziej odważnymi, aluzjami politycznymi, które padały ze scen. Klasyka była wtedy podstawą repertuaru teatrów. Kres paradygmatu romantycznego ogłosiła prof. Maria Janion dopiero w połowie lat 90. i wiązał się on z powrotem do normalności i odzyskaniem wolności. To dzisiaj mamy kłopot z romantyzmem w teatrze, a nie wówczas. Tymczasem autorka książki wybiera „Rzecz listopadową" Ernesta Brylla, sztukę, jak sama pisze, o niejasnej wymowie, napisanej przez „ideologa oportunizmu" i czyni z niej oś dyskursu o naszym dziedzictwie. Dlaczego? Bo, jak pisze „pomaga zrozumieć fenomen lat siedemdziesiątych". Czyni równocześnie z Brylla (obok Skuszanki) faktycznego depozytariusza tradycji romantycznej w polskim teatrze.

Jakże tendencyjny dowód na założoną „degenerację"! Dalej autorka przeciwstawia sobie dwie biografie: Brylla, który z partyjnych salonów trafił w stanie wojennym przed ołtarze i Skuszanki, która przeszła drogę od tworzenia odkrywczego, awangardowego teatru w Nowej Hucie, poprzez inscenizację „Brata naszego Boga", po uwikłanie w Teatr Narodowy stanu wojennego. To interesujące konstatacje. Takie smaczki interesują Joannę Krakowską najbardziej, bo jej książka jest przede wszystkim opisem politycznego konformizmu, analizą politycznych kontekstów i koincydencji. Prof. dr hab. Małgorzata Leyko pisze w stopce niezwykle elegancko „(...) autorka posiada niebywałą zdolność kojarzenia faktów nieoczywistych". O tym, że potrafi znakomicie dobierać (a często naginać) fakty do tezy – ani słowa. Dla mnie ta umiejętność wpisuje się w krąg zainteresowań historyków IPN-u, co dla badacza teatru nie musi być właściwe, obojętnie z którą szkołą teatrologiczną się identyfikuje.

„Zapomnijmy o bezinteresowności. Patrzenie w przeszłość nie jest zajęciem dla obiektywnych obserwatorów, obojętnych arbitrów i asekurantów. Neutralność i deklarowany brak uprzedzeń? To chyba nieporozumienie, skoro mamy mówić o historii. Bezstronność? Żart. Patrzenie wstecz, oglądanie się w przeszłość to nie idealistyczne poszukiwanie mądrości, ale zbieranie argumentów i puent na potrzeby sporów o narracje. Sporów nie tyle historycznych, choć umocowanych w przeszłości, ile współczesnych. W przeszłość patrzymy bowiem stąd, a nie skądinąd." Tak rozpoczyna Joanna Krakowska swoją książkę. W ten sposób usprawiedliwia liczne manipulacje historyczne, których dokonała. Bo po co uczyć historii „po bożemu", przecież autorka ją zna. To zupełnie tak, jakby ktoś powiedział: po co dzieci uczyć liter, przecież ja je umiem. Czy książka Joanny Krakowskiej jest nierzetelna? W przywołanych faktach i ich udokumentowaniu – wydaje się być rzetelna. W wybiórczym kojarzeniu tych faktów i stosowaniu uproszczeń dla zobrazowania przyjętych założeń – wręcz szkodliwa. Wyobraźmy sobie, że za jakiś czas niezbyt obeznany w historii PRL-u czytelnik sięgnie po książkę i zacznie czytać - z perspektywy swojej współczesności – to, co autorka - z perspektywy własnej współczesności - napisała o teatrze jeszcze bardziej odległym w latach. Masakra i bełkot totalny, a w głowie pozostaną czytelnikowi szczątki (nie)wiedzy: że np. tematy współczesne i awangardowe wprowadzały wówczas na polskie sceny kobiety, że najważniejszym spektaklem Teatru Współczesnego w okresie dyrekcji Erwina Axera były pinterowskie „Dawne Czasy", że istotnym tematem teatru peerelowskiego była erotyka i odmienności seksualne i wiele innych tego typu przekłamań i półprawd.

Książka Joanny Krakowskiej jest w pewnym sensie książką polityczną, poddaną tendencyjnej metodzie traktowania historii. Pokazuje kawał dziejów teatru zbyt jednostronnie, skupia się na tym co było słabością i nieszczęściem tamtych lat. Nie pokazuje ich siły, fenomenu peerelowskich scen, swoistej schizofrenii, w której przychodziło nam żyć, a twórcom tworzyć - mimo wszystko - dzieła wybitne. Nie pokazuje mechanizmów samoobrony, ucieczki w sztukę. Należę już do ostatnich świadków tamtej teatralnej epoki. Po nas już nikt nie zaświadczy, jak było naprawdę. Pozostaną przekazy pisane, takie jak ta książka, które nie tyle fałszują historię, ile, poprzez nadmierną swobodę w jej traktowaniu, zakłamują ją. Zostanie czarna dziura.

Szkoda!

 



Krzysztof Orzechowski
dla Dziennika Teatralnego
11 marca 2017