Czarna komedia nadal płonie mocnym ogniem

Spektakl „Biedermann i podpalacze" w Teatrze Praska 52 to sztuka wykonana w sposób prosty i łatwy do zrealizowania. Reżyser (Jan Korwin-Kochanowski) nie silił się na oczywiste odniesienia do obecnej rzeczywistości, nie rzucał widzowi w twarz banalnymi metaforami. Wykorzystał to co dał mu autor Max Frisch i spróbował trafić do widza poprzez grę aktorską. I właśnie w tym tkwi siła spektaklu.

Już czekając na rozpoczęcie, jesteśmy wprowadzani w nastrój miasta, w którym mieszka tytułowy bohater – Gottlieb Biedermann (Jacek Janosz). Gdy światła gasną, łatwo dzięki temu przenieść się w ten świat. Tak prosty zabieg, jeszcze przed spektaklem, zbudował u mnie obraz rzeczywistości, z którą miałem przyjemność obcować przez blisko dwie godziny. Reżyser już od samego początku jasno daje do zrozumienia na jaką kartę postawił realizując spektakl. Daje wybrzmieć aktorom i pozostawia im wolność na scenie, niemal zupełnie ich nie ograniczając w sposób, który nie jest uzasadniony historią. Dzięki temu aktorzy wydają się absolutnie naturalni we wszystkim co robią, a ja byłem przez większość czasu kompletnie pochłonięty przez świat, w którym przyszło egzystować panu Biedermannowi.

Niestety zdarzają się momenty, w których odniosłem wrażenie, iż aktorzy nie do końca wiedzą co mają ze sobą począć. Tak ogromna wolność, którą obdarzył ich reżyser staje się momentami ich zgubą. Niektóre wykonywane przez postaci czynności zdają się nie mieć sensu i uzasadnienia – wielokrotne poprawianie szlafroka przez Babette Biedermann (Sylwia Chludzińska), krążenie po scenie i tasowanie akt w scenie epilogu potrafiły wybić mnie na moment z klimatu, jaki udało im się zbudować w poprzednich scenach. Są to jednak tak drobne elementy, iż wspominam o nich jedynie przez chęć bycia uczciwym i bardzo prawdopodobne, że to tylko moje osobiste skrzywienie, które zmusiło mnie do dostrzeżenia tych drobnych niedociągnięć.

„Biedermann i podpalacze" w reżyserii Jana Korwin-Kochanowskiego to godzina czterdzieści minut wyśmienitej gry aktorskiej, w której szczególnie błyszczą Jacek Janosz, Daniel Piskorz oraz Marek Wolny w tytułowych rolach.

Gottlieb Biedermann to postać, którą aktor poczuł całym sobą i przedstawił widzowi jej wady i zalety w sposób absolutnie doskonały. W sposób płynny przechodzi przez zmienne stany, w których w toku historii znajduje się bohater dramatu z 1953 roku. Choć Gottileb Biedermann ma swoje ewidentne wady i jest człowiekiem zepsutym, tak w pewien specyficzny sposób czułem do niego sympatię. Ileż to razy sami nie potrafimy uwierzyć w oczywistą prawdę? Na siłę szukamy wyjaśnienia, usprawiedliwienia byle tylko fakty pasowały do naszej ideologii? Ogromne ukłony w stronę Jacka Janosza za bardzo dobrą kreację.

Duet tytułowych podpalaczy, czyli Eisenring (Daniel Piskorz) oraz Schmitz (Marek Wolny) są absolutnie bezbłędni w swoich rolach. Każda chwila spędzona z tą dwójką bohaterów była czystą przyjemnością i choć są to personifikacje czystego zła, tak dałem się złapać na tym, iż szukam dla nich ułaskawienia. Ta myśl jedynie utwierdziła mnie w przekonaniu jak wspaniałą pracę wykonali aktorzy, kreując postaci podpalaczy. Pochłaniali moją uwagę do tego stopnia, iż momentami nawet odwracali ją od akcji.

W drugim akcie Jan Korwin-Kochanowski sprytnie wykorzystał wnętrze teatru i zaprosił nas na strych, umiejscowiony przed sceną, na którym zamieszkali podpalacze. Dzięki temu mógł zachować ciągłość akcji w trakcie aktów, a ja czułem, że znajduję się w tym domu razem z bohaterami. Również przełamanie czwartej ściany, której niespodziewanie dopuścił się reżyser (nie będę nic zdradzać, musicie się państwo przekonać na własnej skórze) ani na moment nie wyciągnęło mnie z rzeczywistości, do której zabrali mnie aktorzy pod egidą Jana Korwin-Kochanowskiego.

Gdy następuje koniec trzeciego aktu zostajemy przeniesieni do świata metafizycznego. Absolutnie pusty, gdzie bohaterom przez długi czas odpowiada jedynie echo, gdy zastanawiają się nad swoim losem. Tu reżyser znów stawia na minimalizm. Punktowe światło na męża i żonę, pogłos budują atmosferę niepewności. Reżyser nie narzuca nam tu swojej wizji, pokładając zaufanie w wyobraźni widowni. Działa to perfekcyjnie i pozwala zbudować obraz tego świata zgodny z własnym przekonaniem.

Ten dodany epilog jest podsumowaniem całego spektaklu, w którym Marek Wolny pokazuje pełnię swojej klasy w chwytającym za serce i zmuszającym do refleksji monologu. Jestem pod absolutnym wrażeniem kunsztu jakim wykazał się aktor, choć pro forma muszę przyznać się, iż momentami byłem znużony rytmem wypowiedzi w jaki wpadł. Jednak emocje, które potrafił z łatwością we mnie wzbudzić wynagradzały to drobne potknięcie.

Spektakl „Biedermann i podpalacze" w reżyserii Jana Korwin-Kochanowskiego w Teatrze Praska 52 to godzina czterdzieści, w której bohaterowie zmuszają nas do refleksji nad naszym postępowaniem, ideologią, światopoglądem. Bez zbędnych odniesień do współczesnych wydarzeń, bez traktowania widza jak dziecko, któremu trzeba wyjaśnić absolutnie każdą metaforę. Reżyser pokłada wiarę w inteligencję swojej widowni i dzięki temu sztukę ogląda się z ogromną przyjemnością. Zespół aktorski przedstawił ten już ponad 50cio letni dramat w sposób nie tylko przystępny, ale i bardzo przyjemny. Za co należą się słowa uznania zarówno dla reżysera, jak i wszystkich aktorów.



Błażej Wyka
Dziennik Teatralny Kraków
29 marca 2019