Czas wielkiego niebytu

Drugi spektakl zaprezentowany podczas XV Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi rozpoczął się z półtoragodzinnym opóźnieniem. Nazwiska twórców podziałały jednak jak magnez - publiczność, która po kilkudziesięciu minutach oczekiwania weszła na salę, była gotowa spędzić tam pięć i pół godziny. Po trwającym do 2.00 spektaklu widownia zgotowała aktorom owacje na stojąco.

W spektaklu oglądać można było związki i relacje o różnym stopniu skomplikowania. Żona mormona, który na wszelkie możliwe sposoby walczy ze swoim homoseksualizmem, problemy pary gejowskich kochanków oraz zagubienie mężczyzny, który zachorował na AIDS to wątki, które dla Warlikowskiego stały się punktem wyjścia do opowiedzenia historii uniwersalnej. Nowy Jork z jego spektaklu może być każdym miejscem na Ziemi, a sytuacja polityczna panująca w latach osiemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych służy jedynie do pokazania mechanizmu, który działa zawsze i wszędzie. Wartości, jakie wpojono nam w domu rodzinnym, zasady religijne oraz sposoby postępowania, których nauczono nas w procesie enkulturacji i socjalizacji tworzą człowieka - czasem pełnego sprzeczności i wewnętrznych napięć. Walka z własną naturą może się okazać autodestrukcyjna, trudno bowiem żyć, kiedy naszym największym wrogiem stajemy się my sami. 

Harper to nafaszerowana lekami neurotyczka, której małżeństwo właściwie nie istnieje. Młoda kobieta po poronieniu nigdy nie odzyskała równowagi psychicznej. Jej mąż Joe (Maciej Stuhr) jest mormonem, prawnikiem, republikaninem i… gejem, choć przed samym sobą nie potrafi przyznać się do swojej orientacji seksualnej. Walka jego naturalnych skłonności z zasadami, w których został wychowany sprawia, że nie wie już, kim jest. Homoseksualny związek Louisa (Jacek Poniedziałek) i Priora (Tomasz Tyndyk) również się rozpada - kiedy u jednego z partnerów zdiagnozowano AIDS, drugi nie był w stanie udźwignąć tej choroby i wszystkiego, co dzieje się z jego partnerem pod jej wpływem. Odtrącony Prior wpada w otchłań samotności bez dna, podobnie jak chory na AIDS Roy (Andrzej Chyra), który sam sobie wmawia, że choruje na raka wątroby. Wyparcie, niezgoda na zastany porządek i kryzys duchowości to tematy, którym podporządkowany jest spektakl.  

W rozwiązaniach scenograficznych króluje prostota - widzimy trzy ściany do połowy obite lustrzanymi powierzchniami, które przesuwając się w górę pozwalają na wnoszenie na scenę kolejnych elementów – zamkniętej trumny, kanapy, szpitalnego łóżka, krzeseł. W ścianach bocznych znajdują się drzwi, dzięki którym bohaterowie pojawiają się i znikają. Wzdłuż „czwartej ściany” przed widownią stoją ustawione przodem do sceny krzesła, na których zasiadać będą kolejne postaci.  

Problem każdego z bohaterów najprościej zdefiniować można jako zagubienie i wynikającą z niego samotność. Czy można pokochać drugiego człowieka, jeśli nienawidzi się samego siebie? U Harper próba ucieczki od siebie przybiera postać geograficznej zmiany miejsca - Mr Ściemniacz (Rafał Maćkowiak) zabiera ją w podróż na Antarktydę, do „emocjonalnej lodówki”, ale szybko okazuje się, że uczuć nie można wyłączyć, a cała droga została przebyta jedynie w głowie młodej kobiety. Nie czuć, nie kochać, nie cierpieć, wyrzec się duchowości - to cel każdego z bohaterów. Obserwujemy bowiem świat tuż przed zagładą, przed końcem, świat, w którym nie można już żyć, bo żadne z uczuć nie jest prawdziwe. Jak informuje nas Anioł (Magdalena Cielecka): „zanim życie na Ziemi stanie się niemożliwe, stanie się absolutnie nieznośne”. Jako ludzkość wkraczamy w etap, w którym duchowość – integralna cześć ludzkiej natury, przestaje istnieć, rozpoczyna się czas wielkiego niebytu.  

Spektakl Warlikowskiego pokazuje, jaki sami sobie zgotowaliśmy los. Wszystko jest tu umowne, symboliczne - AIDS to synonim totalnej samotności, jednostkowości przeżywania, a Nowy Jork to skupisko chorób i wypaczeń całej naszej cywilizacji. Przedstawienie toczy się w niespiesznym rytmie, przy dźwiękach pięknej, spokojnej muzyki - z jednej strony może to być nieco nużące, ponieważ oglądane treści można było skomasować unikając licznych powtórzeń, z drugiej jednak w spektaklu dużą rolę odgrywa czas. Dzięki rozciągnięciu go do granic wytrzymałości słyszymy jak płynie, czujemy jak płynie, stopniowo wtrącając nas w niebyt. W wielki mrok, będący karą dla ludzkości, która zaparła się swojego człowieczeństwa.



Olga Ptak
Dziennik Teatralny Łódź
2 marca 2009