Czego nie lubię w teatrze

„Można zagrać Hamleta nago i na strychu, tylko po co?" - to zdanie przeczytałam w książce Leszka Piskorza, wieloletniego aktora Narodowego Teatru Starego w Krakowie. Podobno tak mawiał jeden z jego profesorów.

Po co? To jest pytanie, które zadaję sobie tym częściej, im więcej oglądam przedstawień teatralnych.

W życiu prywatnym nie cierpię dwóch rzeczy – porannego wstawania i uczucia zimna. W teatrze nie cierpię aż trzech rzeczy – niepotrzebnej golizny, niepotrzebnych ekranów i niepotrzebnych mikroportów.

Niestety, akurat na te trzy rzeczy od lat trwa teatralna moda. Jak to jest jest możliwe, że kiedyś można było wystawić „Hamleta" w ubraniach i wszystko było zrozumiałe, twórcze, istotne, przekonujące, a dzisiaj Hamlet, żeby być zrozumiały, twórczy, istotny i przekonujący, musi latać po scenie z przyrodzeniem na wierzchu? A Ofelia musi się rozebrać, żeby pokazać swoje szaleństwo (Kamilla Baar w realizacji Teatru Telewizji Łukasza Barczyka z 2006 roku)?

Nie tylko Hamlet i Ofelia się rozbierają. Nastąpił wysyp rozbierających się na scenie. Kilka lat temu podczas festiwalu Kontrapunkt dziennikarze policzyli, ilu aktorów rozebrało się na scenie, i okazało się, że w 90 procentach spektakli widzowie musieli oglądać mniej lub bardziej interesujące męskie przyrodzenia. Bo z niewiadomych powodów reżyserzy wtedy chętniej rozbierali mężczyzn niż kobiety. Czy to miało jakiś sens i znaczenie dla całego spektaklu? Zazwyczaj nie. Ale striptiz musiał być.

Czy kiedyś nie było przyzwolenia na rozbieranie i żaden reżyser się nie ośmielił tego robić? Ale skoro teraz jest przyzwolenie, to przestaje to być sensacyjne, a staje się nudne i żenujące. Więc tym bardziej – po co to robić? A jednak nadal śmigają po scenie bohaterowie bez majtek.

Ostatnio przetoczyła się mediach dyskusja na temat metod pracy w szkołach aktorskich. Metod brutalnych i przekraczających granice intymności w relacjach ze studentami. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, po głowie dostają głównie ofiary. „Jak taka studentka nie chce zdjąć majtek na zajęciach, to może powinna się zastanowić nad pracą w zawodzie aktora?" - takie oto zdanie usłyszałam.

A ja uważam, że jak reżyser nie umie zrobić spektaklu bez rozbierania aktorów, to może powinien się zastanowić nad pracą w zawodzie reżysera.

„Jak pokazać gwałt na scenie, kiedy gwałcona jest ubrana?" - słyszałam.

Normalnie. Tak jak to zrobiła Katarzyna Szyngiera w spektaklu „Feinweinblein" w Teatrze Współczesnym w Szczecinie w 2017 roku. Arkadiusz Buszko zrobił tutaj taki ruch sceniczny, że gwałcona i gwałciciel wyglądają, jakby tańczyli. Widzowie doskonale wiedzą o co chodzi. Sama finezja, jeśli można użyć tego słowa w przypadku sceny gwałtu.

Albo tak, jak to zrobił Ondrej Spišák w „Naszej klasie" Teatru Dramatycznego w Warszawie z 2010 roku. Wszystko jest w zarysie, pozostawione wyobraźni i domysłom widzów. I w ubraniu.

Bo teatr to jest sztuka wyobraźni, a nie dosłowności. Dlatego też nie lubię w teatrze ekranów. A niestety, masowa nagość stopniowo przeszła w masową ekranowość. Ekran to coś, czym reżyserzy posiłkują się bardzo chętnie. A to też bardziej pójście w dosłowność niż w wyobraźnię.

Ostatnio na Kontrapunkcie przestaliśmy liczyć nagusów, a liczymy ekrany. I znowu procent jest wysoki. Zbyt wysoki, jak na mój gust. I znowu sobie zadaję pytanie: po co? I znowu nie znajduję odpowiedzi.

Są spektakle, w których ekrany mają uzasadnienie. Na przykład w „The Underground Man" na podstawie „Notatek z podziemia" Fiodora Dostojewskiego w Teatrze im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem widz ogląda wszystko na ekranie. Aktorzy grają w zamkniętej przestrzeni, w której ustawiona jest kamera, a widzowie siedzą każdy przed swoim ekranem i oglądają, a raczej podglądają. Biorąc pod uwagę wymowę sztuki, jest to bardzo ciekawy zabieg.

Natomiast dawać ekran, żeby coś uzupełnić czy dopełnić, to już do mnie nie przemawia.

A już najmniej przemawiają do mnie mikroporty. W spektaklach muzycznych dozwolone, ale teatrze dramatycznym – lepiej nie. A już w spektaklach dla dzieci – w ogóle nie. A niedawno oglądałam spektakl dla dzieci z mikroportami. Niewielka przestrzeń, niewielka widownia, aktorzy na tyle profesjonalni, że doskonale ich słychać naturalnie, ale trzeba było dowalić im mikroporty. Bez mikroportów jest nienowocześnie, nie, nie i jeszcze raz nie.

Ja bym jednak powalczyła o wyobraźnię w teatrze. Bo jak nie można uruchomić wyobraźni, to po co chodzić do teatru?

Po co?



Małgorzata Klimczak
Dziennik Teatralny Szczecin
5 kwietnia 2022