Człowiek do poprawki na scenie operowej

Opera Bałtycka od długiego czasu dualizuje swoje sceniczne działania, proponując widzowi „sparowane" tytuły. Powody są zapewne różne, ale koncepcja pozostaje czytelna. Tym razem Marek Weiss nieprzypadkowo zaprosił do współpracy Andrzeja Chyrę i nieprzypadkowo obaj zajęli się dziełami Dymitra Szostakowicza.

Ten rosyjski, wybitny kompozytor, symfonik, raz walczący z władzą, innym razem sławiący jej zalety, rozpoczął tworzenie „Graczy" na podstawie dramatu Gogola, jednak finał dzieła należy do Polaka, Krzysztofa Meyera. Szostakowiczowi udało się dokończyć dzieło swego wybitnego ucznia, Benjamina Fleischmanna, zatytułowane „Skrzypce Rotszylda". Oba utwory zaistniały w Operze Bałtyckiej, otwierając premierowo rok teatralny w naszym regionie.

Pierwsza jednoaktówka, „Skrzypce Rotszylda", na podstawie opowiadania Antoniego Czechowa w adaptacji i reżyserii Marka Weissa, to studium przypadku głównego bohatera, Yakowa, stolarza-trumniarza i jednocześnie skrzypka w orkiestrze ludowej, obsługującej uroczystości lokalne.  Widz towarzyszy bohaterowi w jego zmaganiach z samym sobą. Yakow nie czuje się dobrze z kolegami muzykantami, dlatego prowokacyjnie gardzi nimi i nie uznaje niczyjego zdania. Umierająca żona, Marfa, początkowo też nie wywołuje w nim głębszych refleksji, bo pierwsze skojarzenie bohatera jest takie, że trumnę dla nieboszczki będzie musiał zrobić po kosztach. Ostatecznie dochodzi do dwóch wniosków. Żonie należy się godny pochówek, bo nigdy nie doświadczyła od męża ciepłego gestu współczucia czy miłości (nawet po śmierci ich jedynego dziecka). Ta myśl prowadzi go do innego rozwiązania – sam również musi odejść ze świata ziemskiego, ponieważ dla nikogo, a już najbardziej według siebie, nie zasługuje na niczyje współczucie. W geście rezygnacji podarowuje swoje skrzypce Rotszyldowi, członkowi kapeli.

Adaptacja  przedstawiona przez Marka Weissa przebiega zgodnie z linią fabularną. Napięcie dramaturgiczne wywołuje jednak nie sytuacja sceniczna, a tekst śpiewany przez solistę, Piotra Nowackiego. Jednoaktówka rozpoczyna się od chóralnego wykonania wokalizy z filmu „Król Lear" i „Powiały wiatry" (niestety, konfekcja kobiet z chóru to pomyłka), oba utwory na chór a capella autorstwa Dymitra Szostakowicza. Wprowadzone tancerki w pierwszej części dramatu, nie nawiązują interakcji z pozostałymi postaciami. Dużo lepiej wypadają tancerze, którzy ilustrując żydowski rodowód środowiska dramatu, stanowią uzupełnienie dziejącego się przeobrażenia Yakowa. Piotr Nowacki wykonuje swoją basową partię w miarę swobodnie, jednak nie przekonuje jego los, polegający na odczuwaniu bezbrzeżnej pustki i doświadczeniu niezrozumienia. Solista przykuwa uwagę dbałością śpiewu, ale nie swoją historią. Przekonująca wokalnie i choreograficznie jest natomiast Ewa Marciniec jako Marfa.

„Gracze" według Andrzeja Chyry to ciekawa ilustracja karcianej intrygi spisanej w dwóch aktach według Mikołaja Gogola. W gdańskiej adaptacji zwraca uwagę przede wszystkim tłumaczenie tekstu i znakomita rola Jacka Laszczkowskiego w roli Ichariewa. Co zawiodło: tłumaczenie. Nawet słabo znający język rosyjski widzowie mogli odczuwać konsternację z powodu niedokładnego przekładu. Oczywiście można upierać się, że skróty są potrzebne, aby zdynamizować akcję, jednak widz gubił się w tym, co słyszał ze sceny i widział wyświetlane nad nią (za dramaturgię odpowiedzialna była również Małgorzata Sikorska-Miszczuk).  Nie zawiódł natomiast Jacek Laszczkowski, któremu reżyser powierzył najdłuższą partię wokalną i rolę szulera, który wpada we własne sieci. Tenor Jacka Laszczkowskiego to dźwięczny, o ciepłej barwie głos, znakomicie komponujący się z pozostałymi barytonami, basami i tenorami. Laszczkowski na scenie czuje się swobodnie, wchodzi łatwo w interakcję z pozostałymi postaciami, kreuje Ichariewa na zawadiackiego i sprytnego gracza, w miarę obytego w kurtuazjach i pustych gestach, które sytuują go wysoko w hierarchii oszustów karcianych, dla których blef stanowi po prostu formę komunikowania się. Zbytnia pewność siebie gubi go ostatecznie i pogrąża w zadumie nad własną bezmyślnością (patrz: łapczywością). A gracze grają dalej...

Andrzej Chyra wczytał się w genezę opery i przychylił swoją inscenizacją do koncepcji, iż Szostakowicz zastanawiał się nad porządkiem świata, w którym znalazł się w latach 40. ubiegłego wieku. Chyra wprowadził na scenę, szkoda, że tylko na moment, głównych rozgrywających podczas II Wojny Światowej, czyli graczy Stalina i Hitlera wespół z sojusznikami. Na chwilę reżyser pozwolił sobie na formalny wyłom, wkładając na głowy solistów czapki państw, uczestniczących w szaleństwie zagłady. Postawiony na scenie ogromny orzeł, nabrał wówczas demonicznego wyrazu. Zabrakło jednak świeżości adaptacyjnej, od której, jak mówił w wywiadach, reżyser próbował uciec, zmęczony eksperymentami. Cieszy dbałość o szczegóły (karty do gry odpowiednio owinięte banderolą, sposób gry uczestników, zabytkowe aparaty fotograficzne, którymi uparcie robił zdjęcia Paweł Konik jako Szwochniew), choć w przypadku Aleksieja (Daniela Borowskiego) atrybutów było zbyt wiele, aby je z odpowiednią wprawą mógł opanować. Uwagę przyciąga Tomasz Rak w roli Aleksandra Głowa, któremu nadał cechy słabego, trochę zniewieściałego mężczyzny.

Styczniowa propozycja premiery Opery Bałtyckiej nosi znamiona wyjątkowego podejścia do materii tekstowej i dramaturgicznej. Zaproszeni do adaptacji scenicznej Małgorzata Sikorska-Miszczuk i Andrzej Chyra to profesjonaliści teatralni, dla których praca nad dziełem operowym była zapewne ciekawym doświadczeniem twórczym, jak również przełożeniem zainteresowań muzyką poważną. „Podwójny" Szostakowicz  pozwala na prezentację wybranych, trudnych dzieł tego kompozytora, co potwierdza tezę, że dyrektor opery, Marek Weiss, próbuje łączyć to, co zapomniane ( nie mainstreamowe ) i wartościowe z własnymi poszukiwaniami artystycznymi, dając widzowi produkt ze wszech miar wyjątkowy.



Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
4 lutego 2013