Czterej pancerni i klops

Zapowiedź, że Paweł Demirski, czołowy pośród współczesnych autorów demistyfikator i pogromca mitów, weźmie się do "Czterech pancernych", miała prawo ucieszyć.

Zwłaszcza tych, których drażni niesłabnąca popularność owej skłamanej klechdy o dzielnych chłopcach z psem prujących na Berlin w towarzystwie uroczych Rosjan o twarzy Poli Raksy. Demirski - jak zwykle ostatnio - napisał ostrą groteskę mieszającą czasy i wywracającą na nice wrośnięte już w masową wyobraźnię pancerniackie ikony. Miał pomysły brawurowe: Szarik jako postarzały "pies wojny" pod groźbą pistoletu wymuszający hołdy dla weteranów czy wyniośle arystokratyczny Olgierd i "awansujący społecznie" Czereśniak jako schizofreniczne zadanie dla jednego aktora. Miał pomysły, powiedzmy, średnie: skoro Gustlik jako Ślązak i uciekinier z Wehrmachtu był w tej załodze obcy, to zróbmy go jeszcze kobietą i Murzynką (czegóż teoria o wykluczeniu nie nawyrabiała z przytomnymi umysłami!). Miał wreszcie pomysły marne: sprowadzenie Marusi do hasła: "Janek, mieliśmy się ruchać", to dość żenujący sposób wykpienia oleodrukowego romansu z serialu. Wszystko to jednak mieściło się w świetnym założeniu: kochani, takiej pięknej, dającej się oswajać i mitologizować wojny już nie będzie - bo też nigdy nie było. Gdyby teatr wałbrzyski potrafił tej drwiąco-trzeźwiącej myśli nadać sceniczną moc, mielibyśmy jedną z ważniejszych wypowiedzi w dyskusjach o tożsamości narodowej. Niestety, tej sterty autorskich konceptów Monika Strzępka nijak nie potrafiła uporządkować ani spuentować. Zaproponowała chaotyczną, wulgarną burleskę pełną skatologii, chamstwa i plucia resztkami jedzenia. Tak dalece niekorespondującą z pierwowzorem, że rym, w których miała bić drwina, ani w głowie było się obrażać.



Jacek Sieradzki
Przekrój
28 stycznia 2010