Cztery dwudziestki Jana Machulskiego

Machulski jest nie tylko odtwórcą niezapomnianych ról (Kwinty w "Vabanku" Juliusza Machulskiego, czy bezimiennego mężczyzny w "Ostatnim dniu lata" Tadeusza Konwickiego, żeby wymienić tylko dwie z blisko stu kreacji), ale także kochanym przez studentów pedagogiem, pisarzem i promotorem kultury.

Jakub Wiewiórski: Pewnej kobiecie rzucił pan przed laty na ulicy: "Cześć, piękna", a ona do dziś się uśmiecha, kiedy sobie przypomina, co powiedział do niej wielki aktor. Jan Machulski: - No rzucało się takie hasła... Jak to się robi, żeby przez tyle lat wprowadzać ludzi w dobry nastrój? - Mama moja mówiła: "Kochaj ludzi, to ta miłość do ciebie wróci". Ludzie zasługują na uśmiech, na miłość. Ja ich lubię. Kocham. Wychowałem się w biednej rodzinie i skoro doszedłem do czegoś, to uważam, że powinienem wspierać tych, których spotykam. Może stąd się bierze ten mój olbrzymi optymizm? Łódzkie obchody pana 80 urodzin to znak, że miłość wraca do pana. - Mam cztery dwudziestki. Tak mówią Francuzi, a ja to sobie przejąłem, bo „osiemdziesiątka” kojarzy się ze staruszkiem. Nigdy wcześniej nie brałem udziału w takiej uroczystości. Czuję się, jakbym znowu się narodził. I myślę, jak ten chłopak będzie się dalej rozwijał. Dlaczego został pan aktorem? - Zaraz po wojnie ktoś mi powiedział: "Zobacz! Gwiazdy spadają! Pomyśl sobie, co byś chciał". I wtedy pomyślałem: "Chciałbym być aktorem". Ale już wcześniej w kinie Świt na Bałuckim Rynku oglądałem największych aktorów. Przede wszystkim amerykańskich. Chciałem być taki, jak oni. Do kina chodziłem w każdą niedzielę. Bilet kosztował 25 groszy, tyle, ile pięć bułek. A ćwiartka wódki kosztowała 1.15 zł. Oszczędzałem pieniądze, bo mama czy babcia nie zawsze mi dawały na bilet. Zamiast kupić bilet tramwajowy, szedłem do szkoły pieszo. Za to w szkole w poniedziałek moi koledzy przychodzili godzinę wcześniej tylko po to, żeby posłuchać, jak opowiadam o filmach, które widziałem dzień wcześniej. O Flynnie, Weismullerze, Tarzanie, kowbojach. To tam się uczyłem aktorstwa. Pana syn Juliusz tak wspomina w książce "Filmówka": "Pierwszy raz znalazłem się na planie filmowym, kiedy kręcono "Ostatni dzień lata". Miałem wtedy dwa i pół roku, i siedziałem na plaży w skrzynce, którą wyrzuciło morze... - Mam nawet zdjęcie. Cały czas był na planie. Od operatora Janka Laskowskiego kupował morze za trzy garście piasku. Zabawiał się i patrzył, jak ojciec biega za jakąś tam dziewczyną. No właśnie. Dokończę cytat: "Premiera odbyła się w Sopocie i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ojca na ekranie. Zrobiło to na mnie okropne wrażenie. Nie chciałem z nim rozmawiać. Zawsze widziałem go z mamą, a tu robił coś na plaży z inną panią. Gdy zapaliło się światło, kompletnie go zignorowałem". - Poleciał do babci, taki był stremowany. To było jego pierwsze wrażenie filmowe. Coś w nim pewnie wtedy utkwiło, bo gdy miał 12 lat mówił, że zostanie reżyserem. Chciał być kimś więcej niż aktorem. Chciał ogarnąć całość, pisać scenariusze, reżyserować. Z kolegami z podwórka założył klub filmowy. Dawali oskary, pisali artykuły o filmach, wymyślili, żeby wejść w kontakt z amerykańskimi aktorami. Wtedy byli modni: Paul Newman i Lee Marvin. Julek napisał do nich, czy zechcą być honorowymi członkami klubu, a jeżeli tak, to niech przyślą zdjęcie z jednym słowem "Yes". I obaj przysłali. "Ostatni dzień lata", mimo że nakręcony w zaledwie kilka osób, został świetnie przyjęty. Zdobył nawet Grand Prix w Wenecji. - Mieszkaliśmy w leśniczówce, rano jechaliśmy na plan dwukołową bryczką. Sześć kilometrów, a po drodze zbieraliśmy grzyby. No i upijaliśmy strażników, żeby nie bronowali plaży, bo chcieliśmy ją mieć nienaruszoną. Wtedy była taka moda, żeby bronować plaże, bo jak ktoś ucieknie do Szwecji, to po śladach będzie można poznać, kto uciekł. Największą popularność przyniosła panu rola Kwinty w "Vabanku" - To był moment zwrotny w moim życiu. Wcześniej nie miałem takiej charakterystycznej roli, po której byłbym tak lubiany. Bardzo ją lubię. A dzieciaki, starsi i bardzo starzy zakochali się w debiucie Julka o dwóch przyjaciołach - wspaniałych fachowcach, którzy znakomicie by się sprawdzili w każdej dziedzinie życia. Słyszy pan czasem "Przejdziesz się ze mną do banku i z powrotem"? - Zdarza się. Albo dzieciaki krzyczą na dworcu: "Kwintooo! Ucho od śledzia". Wciąż jeszcze, choć od premiery upłynęło 25 lat. Czy rola Kwinty została napisana z myślą o panu? - Z grubsza tak. Zastanawialiśmy się, czy to ja mam ją grać. Wtedy wcielałem się w role smutnych blondynów, dyrektorów itd. I baliśmy się, czy ludzie uwierzą we mnie jako w przestępcę. Ale potem uznaliśmy, że nawet gdybym grał bardzo złego człowieka, to wyjdzie, że jestem sympatyczny, a to zagra na korzyć filmu. Czy łatwiej, czy trudniej pracuje się w rodzinie? - Julek pisał scenariusz do "Vabanku", kiedy razem byliśmy na wczasach w Bułgarii. Ustaliliśmy, jak to trzeba grać: delikatnie, po amerykańsku, "mniej znaczy więcej". Zdjęcia poszły szybko. Jednego dnia mieliśmy próby, następnego kręciliśmy. A w kolejnych filmach, jeżeli była dla mnie nawet nieduża rola, to chętnie grałem. Z Julkiem znakomicie się współpracuje - jest sprawnym reżyserem, kocha aktorów. Ale jak nie było dla mnie roli, to na siłę się nie wciskałem. Teraz kręci pan "Ostatnią akcję" w reżyserii Michała Rogalskiego. Obok pana występują: Barbara Kraftówna, Alina Janowska, Piotr Fronczewski, Marian Kociniak, Lech Ordon. - Tworzymy grupę, którą prywatnie się lubi i podziwia. Dużo rozmawiamy, przypominamy sobie różne historie. To robi dobrą atmosferę, a reżyser oraz operatorka Karina Kleszczewska bardzo mądrze tę atmosferę próbują przenieść do filmu. Bo w filmie też jesteśmy grupą. W czasie powstania warszawskiego stanowiliśmy drużynę. Byłem ich dowódcą. Po 60 latach znowu się zbieramy, żeby znów zrobić akcję, tym razem przeciwko bandziorom, którzy pobili mojego wnuka. Chcemy ich ukarać, ale nie zabijając czy strzelając, tylko fortelem wsadzić ich do więzienia. Gra pan w filmach offowych. Znajduje pan czas? - Jako starszy kolega mam obowiązek, żeby podawać rękę tym, którzy dopiero zaczynają. Mnie się poszczęściło, los czuwał nade mną i stworzył mi szanse, a ci ludzie też szukają takiej szansy. Grać samemu czy uczyć innych - co daje panu większą satysfakcję? - Wolę grać. Najbardziej się cieszę, jak mogę się zmieniać, być kimś innym, przeżyć kilkaset innych żyć. Tak samo w teatrze: Romeo umierający z miłości, Mefistofeles zbierający dusze, Król Lear - starzec ohydny. To mi zawsze sprawiało największą frajdę. Gdy wręcza pan studolarową nagrodę na łódzkim Festiwalu Szkół Aktorskich, mówi pan laureatowi: "Nie zniżaj lotów". Dlaczego? - Mówię: "Bądź orłem, nie zniżaj lotów". Tak dopinguję. Niektórzy czasem napiszą do mnie, że zaglądają do tej wizytówki i ona ich dopinguje: "On mi tak napisał, muszę zagrać coś ciekawiej, lepiej". Wymyśliłem taką formułkę i daję te nagrody. Nie jest to duża suma, ale tu nie chodzi o pieniądze, tylko o sygnał, że w grupie 80 aktorów zauważyłem osobowość. Kogoś, kto według mnie zasługuje na wyróżnienie. Kogoś, z kim chciałbym grać razem na scenie, kogo będę obserwował. Takich osób pojawiło się kilkanaście: Żebrowski, Szyc, inni... Młodzi aktorzy chwytają się seriali, reklam. Mają dzięki temu łatwiej, niż młodzi aktorzy za pana czasów? - Różnimy się trochę, myśmy chcieli szybko kimś być, oni chcą szybko coś mieć. Zresztą dzisiaj niemal wszyscy, nie tylko młodzi, chcieliby zarabiać dużo i jak najszybciej, kupić dobry samochód, willę. Za moich czasów chciało się mieć samochód, który chodził, dziś niektórzy kupują najdroższe modele, a potem drżą, że ktoś ukradnie albo porysuje. A aktor powinien popisywać się rolą, a nie samochodem. Ale takie się zrobiły czasy, pewnie w każdej dziedzinie. Przypominają mi się filmy o poszukiwaczach złota - przyjaciele na śmierć i życie, a kiedy znaleźli kawałek złota, to każdy spał z pistoletem pod poduszką, z obawy, czy kolega nie ukradnie mu woreczka. 3 lipca aktor obchodzi 80 urodziny. W sobotę w Łodzi zorganizowano uroczysty koncert, podczas którego jubilat został uhonorowany Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis

Jakub Wiewiórski
Gazeta Wyborcza Łódź
3 lipca 2008
Portrety
Jan Machulski