Cztery pory roku

Kiedy nasz pisarz otrzymał Nagrodę Nobla, zainspirowany polską powieścią Vilhelm Moberg napisał cykl powieściowy o szwedzkich chłopach, emigrujących do Stanów Zjednoczonych. W 1995 roku na jej podstawie powstał musical "Kristina frn Duvemla" spółki Benny Andersson i Björn Ulvaeus, który okazał się teatralną i muzyczną perłą. Szwedzi ruszyli tłumnie do teatrów, po musicalu powstawały prace naukowe, próbujące powiedzieć coś o współczesnych w kontekście ich historii. Czy podobnie stanie się z Polakami po najnowszej premierze gdyńskiego Teatru Muzycznego?

Z powieścią Reymonta bywa różnie. Najczęściej postrzegana jest jako nudna lektura szkolna. Jednak wracając do niej po latach i bez przymusu, odkrywamy nie tylko piękno jej języka, ale przede wszystkim uniwersalne namiętności i motywacje rządzące bohaterami Lipiec. Odkąd pamiętam, "Chłopi" byli dla mnie powieścią mityczną. Każdej zimy czytała ją od dowolnego miejsca moja babka, dla której życie na wsi stanowiło raczej swoistą egzotykę. Nad książką unosił się też nimb tajemnicy i zakazu, bo "Chłopi" - jak mnie wówczas przekonywano - to nie tylko barwna rustykalna kronika, opis ludowych obyczajów i świąt liturgicznych, ale przede wszystkim książka dla dorosłych!

Mikrokosmos Lipiec skoncentrowano w Gdyni na Jagnie, która jest obiektem zazdrości, pożądania, aż w końcu nienawiści. Nie po raz pierwszy Kościelniak wyposaża postaci z dawnych czasów we współczesne atrybuty. Jagna grana na premierze przez Karolinę Trębacz mówi i zachowuje się bardzo współcześnie. Niestety nie towarzyszy jej cień tajemniczości, próżno szukać w niej też pierwiastka tragicznego, którym bohaterka została przecież obdarzona przez Reymonta. Żałuję, że w premierowym spektaklu nie obsadzono Reni Gosławskiej, której intrygujące emploi, a nade wszystko niebanalny głos mógł nadać tej postaci nieoczekiwanych rysów. W wersji Trębacz Jagna pozostaje jedynie tuzinkową postacią z bardzo dzisiejszej wioski. Trudno uwierzyć, że rozpala żądze wielu mężczyzn i nienawiść wielu kobiet. Ma się wrażenie, że chodzi na wiejskie dyskoteki i jest stałą klientką solarium. Tylko czy to wystarczy, by wyrzucić ją ze wsi?

Skrót teatralny ma swoje prawa, ale mam wrażenie, że reżyser zbytnio uwierzył, że widzowie, znając literacki pierwowzór czy też doskonałą kreację Emilii Krakowskiej w ekranizacji Jana Rybkowskiego, wyobrażą sobie resztę. W cieniowaniu i nadaniu wielowymiarowości bardziej niż rozchełstana koszula i podwinięta spódnica bohaterce mogłaby pomóc muzyka. Jagnie przydałby się choćby song na miarę "Czekania" z wrocławskiego "Frankensteina" Kościelniaka. Autorka kostiumów Karolina Paciorek ubrała ją wprawdzie w zapaskę i gorsety w łowickie pasy, ale dominantę kolorystyczną stanowi modny obecnie róż, a nie, jak to zwykle bywało, zieleń i pomarańcz. Kolor, tak silnie istniejący w "Chłopach", to zresztą swoiste novum w spektaklach Kościelniaka, znanego raczej z zamiłowania do czerni i bieli oraz różnych odcieni szarości. W gdyńskiej "Baduszkowej" próżno wypatrywać powściągliwości - scena mieni się całą paletą barw. I choć wizualna strona spektaklu pozostaje tym, co w nim najmocniejsze, to po kilku godzinach oczy bolą od nadmiaru kolorów, a po kolejnej dawce bodźców następuje uczucie przesytu.

Wydaje się, że "Chłopi" Reymonta stanowią idealny materiał na musical: świetna intryga miłosna, galeria krwistych postaci, bogate tło i możliwość stworzenia co najmniej kilku interesujących epizodów. Tych ostatnich w spektaklu godnych zauważenia jest kilka: świetna Dorota Kowalewska jako Dominikowa, wyrazista Magda Smuk jako Jagustynka (wywołuje uśmiech, chociaż chwilami zbyt gorzki, bo to postać ze wszech miar tragiczna) czy wzruszający Zbigniew Sikora jako Kuba. Bronią się doświadczeni aktorzy - Bernard Szyc jako Boryna i Rafał Ostrowski jako Antek, choć relacja ojca z synem zdaje się być poza centrum zainteresowania Kościelniaka. Scena kłótni między mężczyznami oraz scena wygnania Antka i Hanki z domu opierają się na "zaciętych" dialogach. Niewsparte piosenkami (Boryna w piosence wspomina tylko o synu raz: "Antek po swoje jeno się pcha... Hanka nie robi, łazi kiej ćma...") giną w spektaklu. Ciekawym pomysłem jest Anioł. Szara, wiecznie głodna persona z dziurawymi skrzydłami błąka się po wsi w poszukiwaniu jedzenia. Postać, grana przez Maję Gadzińską, mogła stać się jakąś metafizyczną klamrą scalającą spektakl, gdyby nie nadekspresja aktorki, która raczej irytuje, niż nadaje jej subtelny ton i duchowy wymiar.

W przedstawieniu brakuje też postaci, których pojawienie się w komicznym epizodzie byłoby wydarzeniem na moment przyćmiewającym pozostałe sceny. Takich, które przynoszą wytchnienie, a często też rozśmieszają do łez. Gdzieś wyparował humor nie tylko Kościelniaka, ale i Dziubka, który tworząc muzykę do "Lalki", wystawionej w tym samym teatrze przed ponad trzema laty, miał czas na cytaty czy zabawy muzyczne. Być może to puentujący niemal każdą scenę porzekadłami ludowymi Ślepiec (Tomasz Fogiel) miał wywoływać śmiech, ale kolejny ludowy bon mot w jego ustach budzi raczej znużenie i przeświadczenie o tandetności tego chwytu. W drugim planie ginął zabawny Kazik (Mateusz Deskiewicz), a właśnie on z powodzeniem mógł stać się bohaterem barwnego muzycznego epizodu.

W "Chłopach" słychać wyraźną inspirację muzyką ludową, niestety głównie skocznymi i niezbyt wyrafinowanymi oberkami. Mnożą się jeden po drugim, nie dając chwili wytchnienia. Próżno szukać kontrapunktów, w przedstawieniu brakuje też delikatnego motywu przewodniego czy melodii, którą można by nucić po spektaklu. Nie odmawiam Piotrowi Dziubkowi wielkiego talentu (z potępianej w czambuł "Operetki" w warszawskim Dramatycznym bodaj jako jedyny wyszedł obronną ręką), ale padł chyba ofiarą własnej nadprodukcji i rozwijającej się w zawrotnym tempie kompozytorskiej kariery. Najwybitniejsi twórcy gatunku pracują długo i tak skomplikowane dzieła, jakimi są musicale, wypuszczają raz na kilka lat. Muzyka Dziubka jest w tym przedstawieniu okrutnie monotonna - autor nie różnicuje jej dla poszczególnych postaci, a inspiracja muzyką ludową oznacza dla niego głównie mało subtelne wybijanie rytmu. Najciekawiej wyszła tym razem Dziubkowi - budująca nastrój w kilku scenach - muzyka ilustracyjna.

Galopadzie rytmu wtórują najeżone gwarowymi zwrotami teksty piosenek: nie dość, że polszczyzna zawsze piętrzy przed wokalistami trudności, to jeszcze Rafał Dziwisz opanował rzadką sztukę pisania niebanalnych tekstów - na szczęście dla wykonawców tym razem o znacznie złagodzonej strukturze. W "Chłopach" dominuje stylistyka ludowa z "kostuchami", "miarkowaniem", "sobaczeniem" i "przeklętnicą". Większość śpiewanych treści ginie nie tylko przez ułomności dykcyjne aktorów, ale również przez jednoczesne nakładanie planów dźwiękowych i niedopracowaną realizację. Część piosenek pozostawia po sobie jedynie wrażenie akustycznego chaosu. Jeśli dorzucić do tego nieopanowane mikroporty, ogólne poczucie wrzawy tylko się pogłębia.

Kościelniak wprawną i doświadczoną ręką prowadzi sceny zbiorowe. Na scenie Teatru Muzycznego pojawia się niemal siedemdziesięciu wykonawców. To liczba jak na polskie warunki oszałamiająca. Brawurowo otwierający spektakl układ taneczny w kołach (w dodatku na scenie obrotowej) zapowiadał raczej nowoczesne potraktowanie ruchu i tańca, ale w miarę rozwoju spektaklu nowoczesność ustępowała miejsca folklorystycznej tradycji. Tymi mistrzowskimi i potężnymi scenami można by obdzielić kilka przedstawień. W Chłopach jest ich za wiele i przez to tracą na sile. Kulminacyjna pod tym względem scena wesela, niestety utonęła w powodzi innych. Najciekawszą zbiorówką pod względem wizualnym, ale też muzycznym, pozostanie scena wyrębu lasu. Mnie najdotkliwiej zapadła w pamięć tajemnicza, wywołująca dreszcz emocji scena wieczerzy wigilijnej w domu Boryny ze stukającymi o stoły drewnianymi łyżkami i piękną delikatnie pulsującą, wydzierganą z koronek gwiazdą bożonarodzeniową - a może duszą Kuby odwiedzającą bliskich? Takich tajemnic i wyciszeń w przedstawieniu brakowało.

Autorzy spektaklu skupili się głównie na adaptacji fabuły i rzeczywiście - skrót z Reymonta udał się na gdyńskiej scenie nad wyraz. Mam jednak za złe twórcom, że nie poszli w głąb i próba diagnozy współczesnej wsi oraz refleksja nad wiejskim pochodzeniem Polaków pozostały właściwie w sferze deklaracji. Wbrew pozorom, musical ze swoją ogromną tradycją jest gatunkiem wielopłaszczyznowym i głębokim, do czego nas zresztą sam reżyser od lat przekonuje. Po premierze "Chłopów" ma się wrażenie, że teraz sam takie myślenie porzucił. Piszę o brakach przedstawienia, pozostając jednak przeświadczony, że Kościelniak ze swoją stałą ekipą (do której zaliczam również zespół "Baduszkowej") pozostaje mistrzem spektakli muzycznych, które powstają w naszym kraju. Takiego wizjonera i niezależnego twórcy pozazdrościć nam mogą i Broadway, i West End.



Marcin Zawada
www.teatr-pismo.pl
21 listopada 2013
Spektakle
Chłopi