Czy czeka na nas Wonderful World?

Po „Burzy" Warlikowskiego zostaje wrażenie, że cudowny świat nie zupełnie może istnieć. A nawet, gdy owa cudowność ma już szansę zaistnieć, kończy się świat.

Zdawać by się mogło, że „Burza" jest zupełnie niezdatna do działań we współczesnym teatrze. Przecież Shakespeare napisał ją czterysta lat temu. Tekst był wielokrotnie poddawany analizom, interpretacjom oraz adaptacjom. Należy jednak pamiętać, że ten dramat porusza wiele zagadnień i, jak sądzę, na jego podstawie można byłoby zrobić sporo zupełnie różnych od siebie spektakli. Skupiwszy się na postaci Kalibana, powstałby spektakl o ofiarach kolonizacji, ofiarach przymusowej asymilacji. Wziąwszy na warsztat każdego bohatera z osobna, moglibyśmy dokonać - mniej lub bardziej trafnej - psychologizacji. „Związki" postaci budują między innymi wątek miłosny (Miranda i Ferdynand), ojcostwa (Prospero i Miranda), braterstwa (Prospero i Antonio), władzy, zatracenia, upadku moralnego (ten wątek, jak sądzę, dotyczy wszystkich). Zatem możliwości, kombinacji realizacji „Burzy" na scenie jest dużo, a nawet wiele. Warlikowski koncentruje się na zagadnieniu przebaczenia i choć pozostaje częściowo wierny Shakespeare'owi, to dekonstruuje świat bohaterów.

„Burza" Warlikowskiego jest na wskroś współczesna między innymi przez swoją warstwę plastyczną (za scenografię odpowiadała - jak zawsze - nieoceniona Małgorzata Szczęśniak). Shakespeare pisał o katastrofie statku, ale w spektaklu pojawia się samolot, w którym siedzą niejako menadżerowie średniego szczebla, białe kołnierzyki w maseczkach, zupełnie jak w czasach zarazy (o, ironio!). W końcowych sekwencjach spektaklu pojawia się muzyczny „przerywnik" - na scenie staje Stanisława Celińska w czarnej, niemal estradowej sukni, w bogatej biżuterii i śpiewa „Wonderful World" Armstronga. Tylko gdzie jest ten wspaniały, cudowny świat?

Przestrzeń sceniczna jest w zasadzie niewyraźna, nieco zamglona, jakby nad postaciami ciążyła jakaś klątwa, a może po prostu zgryzota, jakiś niemy krzyk. Zdaje się, że ta aura jest zewnętrznym dopełnieniem kondycji Prospero (w tej roli Adam Ferency) - u Warlikowskiego jest on spokojnym, ale także nieco tragicznym bohaterem, w swoim końcowym monologu mówi: „I skończyć mi przyjdzie w rozpaczy".

Obraz świata, jaki przedstawia nam Warlikowski za pomocą kreacji scenicznych, jest skrajnie pesymistyczny. Na wyspie Prospera wszystko jest albo beznadziejne, jak sytuacja, gdy Ariel (w tej roli zjawiskowa Magdalena Cielecka) pyta Prospera, czy ten go kocha, i sam sobie przecząco odpowiada, albo niemrawe, jak na przykład amory, miłostki Ferdynanda (Redbad Klynstra) i Mirandy (Małgorzata Hajewska) - choć mogłoby się zdawać, że młoda para jest elementem optymistycznym, dającym nadzieje. Sama postać Ferdynanda jest śmieszna i przykra jednocześnie - oto zjawia się książę, który powinien być raczej bałamutny, uwodzicielski, przecież to amant z daleka! Zamiast tego jednak zjawia się łysy, niekształtny, nieporadny i naiwny nieco mężczyzna. W końcu sam Prospero jest po trosze obrzydliwy - więzi Kalibana (Renate Jett), znęca się nad Arielem, a zarazem jest do bólu ponury i tajemniczy.

W końcu jesteśmy niejako świadkami chwili przebaczenia. To chwila poniekąd symboliczna, bowiem Prospero spotyka się z rozbitkami przy stole. Kieruje do Antonia dość suche i nieprzyjemne słowa: „Tobie najpodlejszy z podłych, którego bratem nie nazwę, aby nie skalać ust, tobie przebaczam." Zdawać by się mogło zatem, że następuje chwila pojednania. Pojawiają się jednak pytania, jak sądzę bardzo istotne, na które chyba nie otrzymujemy odpowiedzi i jest to dość frustrujące.

Na czym ma polegać przebaczenie, jak ono przebiega? Być może chodzi o zapomnienie, wszak Prospero twardo mówi „Nie obciążajmy pamięci brzemieniem minionych uraz", zupełnie jakby chciał wymazać dawne krzywdy. Według mnie jest to wizja dość trudna, nieco nierealna, bowiem, jak można wykreślić przeszłość? Moje wątpliwości co do autentyczności tego przebaczenia wynikają także z panującej przy stole atmosfery. Zauważyć należy niekomfortową ciszę, przerywaną niekiedy słowami raczej beznamiętnie przechodzącymi przez gardła bohaterów. Pojawia się co prawda pierwiastek entuzjazmu ze strony Mirandy, ale przecież sam Prospero marginalizuje znaczenie odczuć córki, jakoby była ona niewystarczająco doświadczona.

Próbując jednak „bronić" słuszności tego przebaczenia, pamiętajmy, że „co trzecia myśl" Prospera jest myślą o śmierci. Zatem można niemal z całą pewnością stwierdzić, że potrzeba odpuszczenia wiąże się ściśle z nadchodzącym końcem. W tym właśnie dopatrywałabym się jedynej motywacji Prospera - nie w szczerych chęciach dobra córki, nie w pragnieniu braterskiego pojednania, nie w szlachetności moralnej, ale raczej w po trosze egoistycznej potrzebie człowieka umierającego. Kto bowiem odmówiłby człowiekowi na krańcu życia? Przecież, jak sam mówi, „każdy ma do łaski prawo". Widzowie rozgrzeszają Prospera - rozlegają się brawa.

Zaryzykuję stwierdzenie, że „Burza" Warlikowskiego jest bezbłędna. Zresztą trudno sobie wyobrazić, żeby miało być inaczej. Za sprawą formy, estetyki, prowadzenia (się) aktorów reżyser zrobił z szekspirowskiego dramatu filozoficzną ucztę. Ucztę bizarną, niejednoznaczną. Ucztę, z której chciałoby się uciec, a jednocześnie której chce się dotrwać końca. Ucztę, z której wychodzi się (o, paradoksie!) nienasyconym.



Aleksandra Górecka
Dziennik Teatralny Warszawa
25 sierpnia 2020
Teatry
TR Warszawa