Czy dziś to jest konieczne?

Przed spektaklem widzowie mieli okazję wysłuchać co kierowało autorami - reżyserem Łukaszem Czujem i choreografką Pauliną Andrzejewską - w trakcie pracy nad przedstawieniem. W trakcie tej krótkiej rozmowy reżyser mówił, że spektakl pełen jest emocji, a każdy z dziesięciu bohaterów ma własną historię o zawodzie miłosnym.

I tutaj pojawia się problem, otóż z kilku monologów wygłaszanych głównie przez żeńską część obsady (mimo, że pań i panów na scenie jest po równo) wyłania się obraz nieszczęśliwych kobiet. Dodatkowo powodem ich smutków są nieudane związki. Każda z bohaterek została oszukana, zdradzona czy też porzucona.

Tę pesymistyczna narrację czuć od samego początku. Spektakl otwiera depresyjna wręcz interpretacja „Kwiatu jednej nocy" (w oryginale Alibabki). Pięć kobiet beznamiętnie śpiewa, kołysząc się do rytmu. Na próżno szukać w tym spektaklu radości, bo niemalże każda z 26 piosenek przepełniona jest goryczą. Chociaż kapela w składzie: Wojciech Winiarski (gitary), Andrij Melnyk (akordeon), Patryk Rynkiewicz (trąbka), Paweł Głowacki (kontrabas) gra rewelacyjnie, a do wokali przyczepić się trudno, tkwi w tym wszystkim pewna niesprawiedliwość.

Dobór piosenek i ich aranżacja jest depresyjna, ale tak naprawdę to tylko kobiety tu cierpią. Panowie w tym spektaklu - Wojciech Kalinowski, Wojciech Siedlecki, Michał Karczewski, Maciej Hązła, Karol Kadłubiec - zdają się być tylko dodatkiem. Chociaż nie brakuje tu ich solówek, jak chociażby popis Wojciecha Kalinowskiego. Aktor niczym ksiądz rodem z amerykańskiego kościoła wygłasza kazanie o miłości danej przez Boga, przy akompaniamencie chóru skandującego „Love, love, love". Wszystko to jednak znika pod ciężarem kobiecych lamentów.

Spektakl składa się polskich przebojów lat 50. i 60., więc zrozumiałe są pewne decyzje fabularne, ale czy naprawdę świat kobiety legnie w gruzach, gdy zostawi ją mężczyzna... To przeświadczenie dodatkowo podkreślają toczące się od czasu do czasu męskie dyskusje. Panowie wyśmiewają zachowania płci pięknej, które dzisiaj nazwalibyśmy krzywdzącym stereotypem. Być może taka koncepcja miała nawiązywać do obyczajów tamtych lat. Te hipotezę mogłaby potwierdzać chociażby średnia wieku widowni fakt, że najlepiej bawili się Ci, których młodość przypadła na lata 50. i 60. „Klub samotnych serc Portofino" jest spektaklem bezpiecznym, który znajdzie publikę i zapełni sale. Z kolei młodsze pokolenia chyba trochę inaczej podchodzi do definiowania ról w związku, a przede wszystkim kobiety wykazują się większą samodzielnością niż te zagrane przez : Kamilę Banasiak, Martynę Rozwadowską, Karolinę Wasilewska-Buraczyk, Zuzannę Czerniejewską, Justynę Kokot.

Przestrzeń zaprojektowana przez Michała Urbana podkreśla unosząca się w powietrzu melancholię. Ściany z dykty, szafa, tapczan, dziesięć krzeseł i stolik. Wszystkie dekoracje zachowane są w odcieniach wypłowiałego brązu pozostają w harmonii z nastrojami bohaterów. Proste kostiumy – Panowie w garniturach, Panie w sukienkach Teksty piosenek autorstwa m.in. Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego czy Jeremiego Przybory mają tutaj niewiele wspólnego z oryginalnymi wykonaniami Sławy Przybylskiej, Marii Koterbskiej czy Piotra Szczepanika. „Klub samotnych serc Portofino" to 26 piosenek sklejonych monologami o nieszczęściu w miłości. Chociaż są fragmenty, w których aktorzy jak na rozkaz przechodzą z jednego końca sceny na drugi to ruch w trakcie piosenek jest płynny i oddaje ich nastrój. Jednym z bardziej wyrazistych momentów tanecznych jest „Zabawa podmiejska", która - jak to tango - ma swój charakter i wymaga temperamentu. Piosenkę śpiewa Justyna Kokot, która w całym spektaklu ma charakter i osobowość i czego nie brakuje także w utworze Piotra Szczepaniaka. Ciekawa jest również interpretacja „Rudzielca i brzyduli" w wykonaniu Teresy Wasilewskiej-Buraczyk. Aktorka śpiewa swoje wyznanie - jakby w sekrecie. Piosenka w jej wykonaniu pełna jest uroku, a w całej atmosferze spektaklu staje się powiew świeżości. Podobny efekt do Teresy Wasilewskiej- Buraczyk osiągnął Wojciech Siedlecki śpiewając „Niemoralne dziewczyny". Piosnkę Fettinga śpiewa w zachwycie i radości, a ten uroczy obrazek zostaje zburzony przez wstawki chóru żeńskiego śpiewającego „I'm not that innocent" Britney Spears. Jednak te kilka wykonań zaśpiewanych z większą energią nieco ginie w ogólnej atmosferze smutku i przygnębienia.

Ikona i muzyka – hasła tegorocznej edycji Teatr na Wolnym teatr z Gniezna realizuje przywołując kultowe polskie piosenki lat 50. i 60., zmieniając ich interpretacje tworzy słodko - gorzki spektakl o niespełnionej miłości i skrzywdzonych kobietach, które by być szczęśliwe muszą u swego boku mieć mężczyznę. Czy dziś, to jednak jest konieczne?



Natasza Thiem
Dziennik Teatralny Poznań
28 sierpnia 2019
Portrety
Łukasz Czuj