Czy Mickiewicz jest ponadczasowy?

Mickiewiczowskie Dziady to jak najbardziej współczesna sztuka. Przekonałem się o tym w Bydgoszczy, oglądając spektakl wyreżyserowany przez Pawła Wodzińskiego w Teatrze Polskim. Geniusz autora tekstu połączył się z wyczuciem reżysera, który stworzył dzieło posiadające siłę lodu rozsadzającego naczynie. Spokojnie, po cichu, opakowanie zimnej lawy pęknie i będziemy mogli zstąpić do głębi

Żona wyciągnęła mnie do Bydgoszczy, a ja potulnie podreptałem nie pytając o kontekst i powody tej teatralnej wycieczki. Zapytałem tylko o tytuł, nie czytając żadnych recenzji, bo i tak Jej rekomendacja miała większe znaczenie niż jakakolwiek prasowa recenzja. Podczas przedstawienia oczy otwierały mi się coraz szerzej w zdumieniu, jak bardzo współczesnym autorem jest Mickiewicz. Nic nie zostało z romantycznego patetyzmu i wzniosłości, tak dzisiaj jałowej i wręcz kontrskutecznej w procesie mówienia o rzeczywistości. Patrzyłem na sceny autentyczne i niemal przeniesione z ulicy. Lecz jakże inna to ulica niż to, co można zobaczyć na bogatych deptakach, czy rodzinnych serialach.

Pierwsza część. Grupa osób kręcąca się pomiędzy namiotami rozpoczyna dziwna ceremonię. Sami nie do końca wiedzą czy chcą to robić, nie do końca wiedzą co mają robić, nawet prowadzący ceremonię Guślarz czyta polecenia i zaklęcia z kartki. Trudno na początku wyczuć, czy jest to wycieczka nastolatków, którzy postanowili się zabawić w odtworzenie starych obrzędów, czy jest to obóz bezdomnych, czy jeszcze inna grupa zagubiona w lasach. W trakcie ceremonii początkowo niechętna do współpracy grupa rozkręca się, by przy wizycie ducha folwarcznego pana bezlitośnie zmasakrować jego kukłę w odpłacie wszystkich bestialstw, jakich ten dopuścił się za życia. W tej mocnej, niepokojącej siłą agresji scenie objawiona jest cienka granica między demonem a próbującą go okiełznać zbiorowością. Na końcu ceremonii pojawia się gość w jasnym garniaku, który potraktowany jako niema zjawa nagrywa zaklęcia Guślarza na swój telefon komórkowy, dobitnie i przejmująco uświadamiając faktyczną obcość równoległych światów, pomiędzy którymi nie ma kontaktu, a tym bardziej komunikacji czy porozumienia.

Wrzucane jako przerywniki, czytane przez współczesnych Europejczyków w oryginalnych językach, wypowiedzi sprzed 200-300 lat, autorstwa wybitnych europejskich intelektualistów, takich jak Wolter, Heine i inni, wbijają w fotel. Opisują one kraj nad Wisłą, Niemnem i Dnieprem jako kraj ciemnoty i plugastwa, gdzie miejscowi nie potrafią zorganizować żadnych kanałów komunikacyjnych umożliwiających handel, gdzie chłopu rozmawiającemu z panem brakuje tylko ogona, by mógł nim merdać, gdzie czas się zatrzymał a ludzie żyją jak dziesięć wieków temu. Przy czytaniu wyświetlanych na ścianie tłumaczeń, po pierwszym odruchu buntu na ubliżające kalumnie filozofów i podróżników rodzi się refleksja, że w zasadzie te opinie w nieco zmiękczonej postaci można usłyszeć i dzisiaj. Zasmucające, że te opinie mają najczęściej o sobie samych mieszkańcy opisywanego kraju nad Wisłą.

Jak bardzo jesteśmy uzależnieni od opinii innych? Jak łatwo przejmujemy te klisze? Wpatrzeni w zachodnie komentarze, dzisiaj nawet bardziej niż kiedyś, nie traktujemy poważnie niczego, co dzieje się u nas, dopóki nie zostanie to skrytykowane za granicą. Jeśli coś nie jest zauważone na Zachodzie, to w kraju też nie istnieje. A przecież wiele z tego, co jest najważniejsze z naszego Polskiego Ducha, jest najzwyczajniej w świecie niedostępne dla ludzi z zewnątrz. Podobnie jak w przypadku każdej innej zbiorowości, żeby poznać kulturę trzeba w nią dość głęboko wniknąć. Nie wystarczy obejrzeć kilku przypadkowo widzianych ceremonii. Problem polega na tym, że zmasakrowana XX-wiecznymi totalitaryzmami, polska inteligencja wyobcowała się ze swojego narodu jak ten etnograf-amator, który z kpiącym uśmieszkiem w kącikach ust, podstawia dyktafon pod usta autochtonów, dołączając do legionu kolonistów dzikich obszarów barbarii.

Druga część dzieje się znowu w niejednoznacznej scenografii. Być może jest to przytułek dla bezdomnych, gdzie nocują ci, którzy nie dorobili się własnych namiotów widocznych w części pierwszej. Na pewno szukają swoich sposobów na poradzenie sobie ze smutną rzeczywistością, rozmawiają piosenkami, udają wysiloną radość, tańcząc wpadają w depresję, albo rzucają wyzwanie Bogu jak Konrad. Zagrana z wielką pasją Wielka Improwizacja nie ma nawet cienia szkolnego patosu. Konrad udaje chojraka, nad którego nie masz cwaniaka, miota się od kpin z rzeczywistości do groteskowej manifestacji woli mocy, z której nie zostaje nic poza potem i łzami. Na nic zaklęcia, na nic krzyki, rząd dusz nie zaistnieje, a Bóg pozostanie niemy. Pomimo podpalenia sceny nie będzie gorejącego krzewu. Romantyczny mit jest jałowy, patos jest groteskowy, to co naprawdę ważne dzieje się gdzie indziej.
 
Można oczywiście na upartego odebrać formę tej Wielkiej Improwizacji, jako jej dość przewrotne uwznioślenie. Reżyser zdaje się polemizować z publicystami głównego nurtu pokazując im bezdomnego, jako ostatni bastion narodowych mitów. Kpicie i szydzicie z patetycznych oszołomów, podczas gdy tak naprawdę szydzicie z własnej tradycji, z własnej kultury. Traktujecie ludzi odwołujących się do narodowych symboli jak wykluczonych bezdomnych, podczas gdy tak naprawdę to oni przechowują i przenoszą wartości stanowiące istotę narodu. To wy, krytycy, jesteście tą lawą, zimną i plugawą, podczas gdy prawdziwa głębia kryje się w tych postponowanych przez was ludziach.

Tak, to pewnie zbyt daleko idące odczytanie, tym bardziej, że Bal u Senatora jest jedyną częścią, która jawnie nawiązuje do warszawskiego Pałacu Namiestnikowskiego. Nawijający po francusku Nowosilcow gra w golfa mandarynkami na dziedzińcu odgrodzonym metalowymi barierkami, a tłumek klakierów bije mu brawo bez względu na efekty. Zza barierek przychodzą różne Rollisonowe błagając o litość dla swoich dzieci, dwór jest jednak niewzruszony. Gdy podczas balu pomiędzy tańczących sztywno gości Namiestnika wchodzą zza tej samej barierki milczące postacie z części pierwszej, dwór dziwi się nieco, ale generalnie wszyscy starają się nie zwracać uwagi na tą jakże kuriozalną i niegodną nawet mrugnięcia okiem aberrację miejscowego elementu. Postacie mieszają się ze sobą i tańczą w jednej przestrzeni, każdy swój odrębny taniec. Pozorny egalitaryzm współczesności to tak naprawdę równoległe światy istniejące w tej samej przestrzeni, ale bez wzajemnego kontaktu.

Całość przedstawienia kończy klamra odtwarzających ceremonie Dziadów postaci w maskach, którzy w licznych wioskach cerkiewkach kaplicach powtarzają, wyznaczony rytmem przyrody, rytuał porządkujący świat, definiujący relacje żywych poprzez relacje z umarłymi. Te marginalne zjawiska pozwolą przetrwać światu, który na obrzeżach cywilizacji transferuje w przyszłość wartości, dzięki którym cywilizacja w ogóle powstała. To świat Namiestników odejdzie w niebyt. To co istotne przetrwa w leśnej głuszy.

***

Jakże byłem zdziwiony gdy, już po wizycie w Bydgoszczy, wyszperałem sobie w internecie różne prasowe recenzje! Okazało się, że na przykład według Anny Tarnowskiej z Gazety Wyborczej Wodziński „pokazał Polaków jako naród, który chce żyć przeterminowanym mitem”. Albo że według Jacka Cieślaka z Rzeczpospolitej „najważniejszym rekwizytem spektaklu w bydgoskim Teatrze Polskim są metalowe barierki, takie jakie dzieliły demonstrantów przed Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej.” Zaś reżyser „siadł okrakiem na barykadzie polsko-polskiej wojny i pokazuje, co się dzieje po obu stronach.” To bardzo ciekawe. Łukasz Drewniak w Przekroju popłynął najdalej: „W świetnych bydgoskich "Dziadach" Wodziński pyta o racje wściekłych i wykluczonych. No i mamy "Dziady" posmoleńskie. Pawłowi Wodzińskiemu pierwszemu udało się pokazać, jak jedna opcja polityczna - albo raczej ruch ludowy - zawłaszcza tradycję polskiego romantyzmu.” Zauważa jednak słusznie, że „gorzkie i obraźliwe słowa Strahlenberga, Smitha, Heinego, Woltera i Fryderyka II czytają po francusku, angielsku i niemiecku sfilmowani Europejczycy. A my łapiemy się na tym, że dziś używamy podobnych słów, patrząc na obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia.” Jednak musi dodać wyjaśniająco, że „Wodziński odkrywa straszliwe, brzydkie oblicze polskiego romantyzmu. Aż chce się zawołać: "Spieprzajcie, Dziady!". Ale upiory, które odżyły, nie chcą słuchać.”

Jestem pod wrażeniem przenikliwości polskiej krytyki. Warto zajrzeć do tych recenzji, bo pokazują one wyraźnie, że Wodzińskiemu udało się stworzyć spektakl, pod którym mogą podpisać się bardzo różne opcje. Można przekonać się, jak łatwo wejść w klisze i poznawcze schematy. Jak łatwo ulec własnym stereotypom, przesądom i zabobonom. Są barierki spod Pałacu? No to spektakl jest o Krzyżu pod Pałacem. Jest agresja wobec kukły dworskiego pana? No to w opinii Joanny Derkaczew z Gazety Wyborczej na pewno są „Cudaki spod krzyża, sentymentalni menele z hipisowską czy punkową przeszłością, emigranci domagający się miejsca w starej, wygodnie urządzonej Europie - oni nie mają oporów, by formułować dziś roszczenia i dawać wyraz emocjom. […] "Romantyzm" w ich wykonaniu […] to romantyzm wściekły, brutalny, pełen niszczycielskiej furii.” Jedni dostrzegą w przedstawieniu krytykę ksenofobicznej struktury romantycznego mitu, inni próbę naszkicowania genezy polskiej oikofobii. Jest duża szansa, że tych różnorodnych odczytań będzie znacznie więcej, bo to po prostu dobra sztuka.

Komentarze intelektualistów epoki Mickiewicza dołączone do spektaklu pełnią bardzo ważną rolę. Mam wrażenie, że siła tych krzywdzących uprzedzeń na temat środka Europy, wypowiadanych przez zachodnich Europejczyków polega nie tyle na demaskowaniu zacofania naszych terenów, ile na demaskowaniu barbarzyństwa samych autorów takich opinii, ich ksenofobii, zamknięcia i ograniczonych możliwości intelektualnych, które uniemożliwiają nawiązanie kontaktu z Innym. Tak, w spektaklu jest też niewątpliwie pierwotna agresja, ale bardziej niż diagnozę, można ją interpretować raczej jako przestrogę przed wybuchem zbyt długo tłumionej frustracji. Wcześniej czy później zostanie ona rozładowana, namiestnicy odejdą w niebyt, a ocalali zaczną odtwarzać to, co przetrwało na marginesach. Bo tylko na marginesach trwa jeszcze kontakt z naszymi umarłymi.



Igor Czajka
blog.czajka.art.pl
24 października 2011