Czy te szkiełka mogą kłamać?

Inscenizacje Michała Znanieckiego opierają się często na dość odległym od oryginału koncepcie: raz lepszym - jak umiejscowiona w stalinowskim domu starców świetna "Miłość do trzech pomarańczy", raz gorszym - jak nieco na siłę wprzęgnięty w świat "Osiem i pół" Felliniego mozartowski "Don Giovanni". Do pierwszej grupy należy najnowsza, bardzo udana premiera "Opowieści Hoffmanna" Jacques'a Offenbacha na otwarcie 21. Letniego Festiwalu Opery Krakowskiej.

Reżyser (a także twórca kostiumów) zaproponował wizję futurystyczną, do czego asumpt dał mu prekursor literatury grozy i bohater "Opowieści", Ernst Theodor Amadeus Hoffmann. To na jego fantastycznych, przepojonych grozą, groteską i romantyczną poezją opowiadaniach oparli swą sztukę Jules Barbier i Michael Carre, którą pierwszy przerobił po latach na libretto o wielkim nerwie dramatycznym i dowcipie. Znaniecki wysnuł z tej fantastyki konsekwencje, tworząc spektakl, który można by nazwać "Miłością w czasach technologii". Technologii nieodległej wszak od przyszłości: śladem fascynującego go serialu "Black Mirror" reżyser wyprzedza rzeczywistość zaledwie o dwie dekady. Świat przedstawiony jest więc jak najbardziej realny - może tak właśnie będziemy wkrótce żyć: przez szkło monitorów komputerów, komórek, telewizorów, przez szkło okularów 3, 4, 5D, przez szkło złotych klatek własnych domów. Bez dotyku, bez tożsamości -w wirtualnym lepszym (?) świecie.

Jedyną rysą, jaką odnajduję w tej inscenizacji, jest brak owego pytajnika w nawiasie, brak próby odpowiedzi na pytanie, czy kierunek, który obrał świat, podoba się reżyserowi czy też widzi w nim jakieś zagrożenia i czy miłość w czasach technologii będzie mu smakować? W tej ostatniej kwestii Znaniecki powołuje się na film o wirtualnej miłości Ex Machina; ja dodałabym jeszcze Oną Spike'a Jonze'a - również zawieszony bez odpowiedzi. Czy to świadome artystyczne niestawianie kropek, czy bezradność wobec tematu? Co prawda ocenę przynosi samo libretto, w którym każda z nierzeczywistych na swój sposób kobiet ulega unicestwieniu. Jednak nie jestem pewna, czy reżyser temu przyklaskuje, zwłaszcza że w jednym z wywiadów powiedział: "Być może w operze będą śpiewać wtedy roboty. Czemu nie?". Dla mnie, przyznam, to jednak wizja przerażająca.

Futurystyczne wizje konkretyzują się jednak w spektaklu zgrabnie i logicznie. W rozświetlonym prologu i epilogu ludzkie oczy zastąpiono legionem migających komórek, które obserwują wydarzenia. Niebiesko-zielony, sterylny akt pierwszy przenosi nas do laboratorium sztucznej inteligencji, gdzie gwiazdą jest zakablowana na śmierć Olimpia, wzorowana na operowej diwie z Piątego elementu Luca Bessona; towarzyszą jej roboty najnowszej i starszej (jąkający się sługa Cochenille) generacji. Tragikomiczny posmak mają wyznania Hoffmanna zaopatrzonego przez Coppełiusa w okulary Google'a.

Zimny, biały akt Antonii rozgrywa się z kolei w multimedialnym i interaktywnym muzeum - wzorowanym na Muzeum Chopina w Warszawie, w którym Antonia i jej ojciec są kustoszami. Na ustawionym pośrodku postumencie (występującym w całym spektaklu) pyszni się biały lennonowski fortepian, a z monitorów wyłaniają się i giną instrumenty i przede wszystkim zjawy - w tym matki Antonii i jej samej. Tę ostatnią ciągle dzieli od zakochanego Poety warstwa audio w postaci słuchawek na uszach. Rozpalony czerwienią pożądania akt Giulietty zaprasza do otoczonej lustrami, supernowoczesnej weneckiej gondoli-tawerny, w której w wielkim kielichu, zasłoniętym przed tymi, którzy nie płacą, owa dama do towarzystwa się kąpie. Frapujące to wizje, do tego bardzo estetyczne, w czym zasługa współpracującego od dawna ze Znanieckim włoskiego scenografa Luigiego Scoglia. Całość dopełnia wtopiona w akcję, acz nieco przeładowana choreografia Argentynki Diany Theocharidis.

Reżyser oraz kierownik muzyczny Tomasz Tokarczyk zdecydowali, że skorzystają nie z tradycyjnego opracowania wydawnictwa Ghoudens, lecz z późniejszego, coraz popularniejszego, wydanego przez Schotta. Przywraca ono pierwotny układ aktów (najpierw Antonia, potem Giulietta) i rozbudowuje niedokończony akt ostatni - między innymi poprzez koloraturową arię Giulietty o Amorze i rozszerzenie partii Nicklaussefa, którego rola - jako tożsamego z Muzą - wzrasta. Z tą wersją i z całym dziełem śpiewacy, których wsparła pięknie grająca orkiestra i takoż śpiewający chór, poradzili sobie celująco bądź bardzo dobrze. W poczwórną bohaterkę wcieliła się Katarzyna Oleś-Blacha, w drugiej obsadzie Marcelina Beucher. Pierwsza olśniła słynną arią Olimpii i licznie rozsianymi w dziele fioriturami i trylami, ale w arii Giulietty było już słychać zmęczenie. Dokładnie na odwrót rzecz miała się z Marceliną Beucher, która - nie tak biegła w koloraturach - górowała w partiach lirico-spinto. W obu przypadkach natomiast imponująco zabrzmiał finał aktu Antonii "Tu ne chanteras plus?".

Z poczwórną czarną rolą męską zmierzyli się ujmujący szlachetnością barytonowej barwy Mariusz Godlewski i bardziej demoniczny Grzegorz Szostak, który przedstawił prawdziwy teatr wokalny (piosenka o Kłeinzacku, recytatywy z Hoffmannem). W tytułowego poetę wcielili się: mocno stremowany, więc śpiewający z mniejszym blaskiem, za to świetny ruchowo Tomasz Kuk oraz zadziwiająco dobry Dominik Sutowicz, który ujmował dykcją i zniuansowaniem dynamiczno-wyrazowym. Warto śledzić jego karierę, podobnie jak Moniki Korybalskiej - bodaj największej gwiazdy pierwszej obsady (w drugiej z nieco słabszym skutkiem wystąpiła Iryna Zhytynska): jako Muza-Nicklausse imponowała głosem (rewelacyjna romanca "Vois sous l'archet fremissant" z drugiego aktu), ale i pełnym wdzięku, filuternym aktorstwem. Tych ostatnich cech - sprzęgniętych z bajeczną vis comica - nie zabrakło Januszowi Ratajczakowi jako poczwórnemu służącemu, który parodystycznym "Jour et nuit..." z aktu drugiego skradł niemal cały show. Dobrze wypadli Vasyl Grokholskyi i Tomasz Jedz (Spalanzani), Wołodymyr Pańkiw i Remigiusz Łukomski (Crespel) oraz Agnieszka Cząstka i Marta Abako (Głos Matki).

X

Krakowską inscenizację doskonale streszcza plakat Scoglia: pełna trybików kobieta z sercem na wierzchu, lecz bez duszy - jeśli uważać za nią oczy, których brakuje, zastępują je binokle z dwóch "o" z tytułowych Opowieści... Czy te szkiełka mogą kłamać? Chyba tak - czego dowiodły okulary i stracone odbicie Hoffmanna.



Monika Partyk
Ruch Muzyczny
24 sierpnia 2017